Tydzień kontrastów - tak go najprościej mogę nazwać. Po długim i ciężkim poniedziałku spodziewałam się równie trudnej i męczącej reszty tygodnia, tymczasem... okazała się wyjątkowo spokojna.
W poniedziałek wylądowałam w warszawskim Mordorze, w newsroomie pewnej znanej redakcji ;-) Mój dzień zaczął się o 5:40 rano, a skończył tuż przed 22, kiedy wróciłam. Byłam bardzo zmęczona i zła, bo przeciągnęła się niestety nie część, która mnie najbardziej w tym interesowała, czyli wizyta w redakcji, a ... powrót. Miałam być w domu ok. 17. Zwlekanie z wyjazdem skończyło się tym, że doświadczyliśmy bardzo dobitnie, co oznaczają korki w Mordorze. Nie mogłabym mieszkać w Warszawie. Tak się nie da żyć, kiedy przejechanie kilkunastu kilometrów zajmuje ponad godzinę.
Poniedziałek wymęczył mnie tak bardzo, że aż się rozchorowałam. Wylądowałam u lekarza i dostałam komplet leków, w tym - w celu uspokojenia podrażnionych ostatnią infekcją oskrzeli - antyalergiczny Zyrtec. Lek, którego przepisywanie powinno być karalne. Zalecanie zażywania dwóch tabletek dziennie (podczas gdy w ulotce jak byk stoi, że 1 dziennie) - tym bardziej.
Zrobiłam tak raz, we wtorek. Padłam o 18, potem na trochę się wybudziłam i po 20 zasnęłam znowu. Nie przeszkadzało mi włączone światło, grający telewizor i hałasy u sąsiadów. Z przerwami (których nie pamiętam) spałam do 2 w nocy. Wtedy wyłączyłam światło i dalej spałam - do jakiejś 9 rano. Łącznie ponad 13 godzin snu, co mi się naprawdę nie zdarza.
Wstałam w stanie gorszym niż na najgorszym kacu. Nie byłam w stanie zrobić nic, oprócz śniadania i tępego wpatrywania się w telewizor. Dopiero koło 14 lekarstwo ze mnie zeszło i nabrałam energii. I obiecałam sobie, że nigdy więcej. I że zawsze, ale to zawsze najpierw czytam ulotkę leku, a potem porównuję z zaleceniami lekarza. W przypadku niezgodności stosuję się do ulotki.
Reszta tygodnia minęła całkiem spokojnie. Starałam się dobrze wykorzystać ten czas.
Dokończyłam czytanie długo odkładanej książki i zabrałam się za kolejne.
Obejrzałam najgłośniejszy ostatnio odcinek Kuchennych Rewolucji i mocno się zniesmaczyłam.
Wzięłam także udział w webinarze Pani Swojego Czasu, choć trochę na raty i część oglądałam jeszcze w czwartek i piątek.
Nadgoniłam także nieco pisanie postów, choć nie do końca tak bardzo, jakbym chciała. Chyba jednak dolega mi perfekcjonizm, choć zawsze mi się wydawało, że jestem od tego daleka :-)
Dowiedziałam się, że jest możliwe jednoczesne połączenie studiów dziennych, zaocznych i pracy na etat. W tej chwili to dla mnie niewyobrażalne i ciary mnie przechodzą, gdy czytam coś takiego, ale z drugiej strony - podziw.
Tymczasem ten manager Google'a zawsze wychodzi z biura o 17:30. Można? Można i warto się wzorować. Zaciekawił mnie także jego profil na Instagramie podlinkowany w artykule i zaczęłam obserwować dla ciekawych zdjęć z biur Google na całym świecie.
Dla odmiany, przestałam obserwować pewną aspirującą blogerkę, która od ponad miesiąca spamuje zdjęciami z Sycylii. Po prostu zobaczyłam kolejne jej zdjęcie w tej samej sukience na tym samym tle i wymiękłam.
Bardzo spodobała mi się też ta metamorfoza wnętrza. Wyjątkowo udana - wyobrażacie sobie, że tak prosty element wyposażenia potrafi tak bardzo odmienić pokój?
W tym tygodniu na blogu:
Tydzień, który ledwo zauważyłam
Drugi sezon Watahy. Recenzja odcinek po odcinku
Jak planuję miesiąc w Bullet Journal?
Po raz pierwszy zorganizowałam linkowe party i zamierzam już wkrótce zrobić kolejne. Możecie się go spodziewać zawsze w pierwszy poniedziałek miesiąca. Następne już za tydzień.
Odkurzamy:
Nie będę aniołem, bo mam alergię na pierze
A co u Was ciekawego?