27 września

Rower, rower, rower... i laptop. Przegląd tygodnia 19-25 września

Rower, rower, rower... i laptop. Przegląd tygodnia 19-25 września

Piszę ten przegląd tygodnia z 17-calowej, ciężkiej jak cholera Toshiby, ponieważ mój wspaniały ultrabook wymiękł. A dokładniej, wymiękła matryca (względnie taśma matrycy - zdania są podzielone). Jest zatem w naprawie i tak po cichu liczę, że jutro już będzie gotowy ;-) Przeżyłam też przez chwilę mały Armageddon, kiedy to nawet nie miałam tej gigantycznej 17-stki (bo nie moja) i musiałam pisać na stacjonarnym, co było już straszne - za bardzo się przyzwyczaiłam do płaskiej klawiatury w lapku. Uff, ile wtedy w powietrze poleciało słów nieparlamentarnych...

Wszystko to wydarzyło się na początku tygodnia, kiedy dowiedziałam się, że dostałam pracę (a właściwie nawiązałam współpracę) jako copywriter w lokalnej firmie. Generalnie pracuję z domu, ale raz na jakiś czas pojawię się również w biurze. We wtorek byłam tam po raz pierwszy, żeby poznać ich wymogi co do tekstów. Wróciłam z biura, wskoczyłam do pobliskiego serwisu podpytać o naprawę laptopa, a potem dostałam telefon od kuriera, który wiózł do mnie... rower. I tu zaczyna się historia mojego roztrzepania :-D

Pan kurier oznajmił, że jedzie ciężarówką i zapytał, czy zmieści się jakoś u mnie pod blokiem. Cóż, nie wiedziałam, jak wielka to jest ciężarówka i uznałam, że raczej szanse małe, skoro nawet Golf nie zawsze się na parkingu mieści :-P Umówiłam się zatem pod marketem, w którego okolice i tak się wybierałam. Mam do niego niecały kilometr drogi. Pan podjechał mniej więcej w tym samym momencie, kiedy przyszłam, jakoś zaparkował (a ja uznałam, że i u mnie pod blokiem by się zmieścił), wydał mi karton z rowerem oraz osobny, z koszykiem do roweru i pojechał. A ja zostałam z gigantycznym, ciężkim kartonem (no, wyobraźcie sobie karton wielkości roweru miejskiego), drugim, lżejszym, ale nie ułatwiającym zadania kartonem pod marketem, który jest kilometr od mojego bloku. I myślą, że cholera, trzeba było samochodem podjechać.




Próbowałam wlec karton po ziemi. Spoko, ale na krótki dystans. Zanim bym dojechała do domu, szorowałabym już po ziemi rowerem. O podniesieniu go nie było mowy. Stałam tak bezradnie przez chwilę i zaczęłam myśleć, jakby tu wybrnąć. Zostawić gdzieś w markecie z prośbą o przechowanie i przyjechać autem? Hmmm, średnio. I wtedy mój wzrok padł na bar, w którym pracuje koleżanka. Dosłownie po drugiej stronie ulicy. Zadzwoniłam do niej i pytam, czy jest w pracy, ale okazało się, że jeszcze nie. Powiedziała jednak, że na pewno zgodzą się, żebym przechowała tam ten rower i że mogę się powołać na nią. Powlekłam się zatem do baru...

Faktycznie, nie było problemu z zostawieniem tego całego "bagażu". Zostawiłam i poleciałam po auto, śmiejąc się z siebie samej. Wróciłam, koleżanka pomogła mi załadować to wszystko do bagażnika (nie obyło się bez składania siedzeń) i postanowiłam zajrzeć jeszcze na coś dobrego. Wypiłam pyszne egzotyczne smoothie i pojechałam bawić się w składanie tych gigantycznych puzzli 3D :-D


Trwało to 1,5 godziny i niestety nie miałam wszystkich potrzebnych narzędzi, zatem skończyło się na rowerze w jednym kawałku, ale z "latającą" przednią lampą, niedokręconym błotnikiem... Kół też nie udało mi się napompować - niestety, pompka nie chciała współpracować. Nowo kupiona... Ostatecznie uznałam, że czas oddać rower do serwisu Romet (tak, jak w regulaminie konkursu zastrzegał organizator - że jest to wymagane, aby na rower obowiązywała gwarancja). I tu się zaczęły jaja.

Następnego dnia zadzwoniłam do "autoryzowanego serwisu" i pytam, czy można zostawić rower, bo wygrany, a potrzebuję gwarancji. Można, ale to kosztuje. 60 do 100 złotych. Będzie przegląd i przygotowanie go do jazdy. Cóż, niby wyczytałam wieczorem, że za ten pierwszy przegląd żądają kasy, bo "nie kupione w ich sklepie, to nie mogą dać gwarancji, dopóki roweru nie sprawdzą". Kolejne przeglądy miały być już bezpłatne, ale... nie ugryzłam się w język i zapytałam, czy to aby na pewno fair, że mam od razu wywalić tyle kasy. Koleś zaczął cwaniakować i się rozłączył, czego bardzo nie lubię. Szef firmy, która organizowała mi ostatnie wyjazdy, też się tak zachowywał jak sfochany 17-latek i jak mu nie pasowało coś, co mówiłam, to się rozłączał. Grrrrr.

Zadzwoniłam do sklepu firmowego Rometa i dowiedziałam się, że z tym płatnym pierwszym przeglądem jest wszystko OK, ale... ja wcale nie muszę decydować się na autoryzowany serwis. Wystarczy jakikolwiek.

OK, to ja sobie poszukam lepiej innego serwisu, bo nie lubię cwaniaków. Zadzwoniłam do pobliskiego, do którego mam dosłownie rzut beretem. Zrobią przegląd za 20-30 złotych, ogarną to, czego ja nie dałam rady i w ciągu 1-2 dni rower będzie do odbioru. Kolejne przeglądy zaś polecają mi dopiero po przejechaniu 200-300 kilometrów, kiedy będzie trzeba wyregulować ponownie podzespoły. Za taki przegląd zapłacę 50 złotych. Fuck logic, bo w sumie wyjdzie mnie to drożej (60-100 złotych jednorazowo, a tu 20-30 i co jakiś czas 50 zł), ale pan był na tyle uprzejmy, że nie zamierzałam dalej szukać. Wolę już te płatne przeglądy, ale chociaż w miejscu, gdzie jest kulturalnie. Rower był już gotowy na drugi dzień.



Niestety, nie do końca dobrze przeżył transport - po pierwsze, zgubiła się jedna śrubka do koszyka (raczej ważne, bo koszyk by się wykrzywił bez niej, zwłaszcza pod obciążeniem). W kartonie były dziury, które pełniły funkcję uchwytów, także nic dziwnego. Nie przeżyła również tylna lampa - nie działała na dynamo. Zresztą, samo dynamo też jakoś się dziwnie odgięło i nie działał w nim ten "zatrzask", który przybliżał je do opony, lub oddalał. Cóż, potem się okazało, że jeśli chodzi o światło, to jest jedynie problem z przepaloną żarówką, ale... i tak wymieniam na bateryjne. To wygodniejsze niż dynamo ;-) Tak czy owak, wygrany rower póki co kosztował mnie 25 złotych (przegląd), ale jeszcze będą jakieś cztery dyszki za światła. Cóż, w życiu nie ma nic za darmo :-D Tak czy owak, jest cudowny i świetnie się na nim jeździ. Zawsze mówiłam, że ja tylko górskie, że broń Boże miejski - a teraz się czuję, jakbym się przesiadła z malucha do mercedesa ;-)

Jeśli chcecie zaś zapytać, czy w takim razie mój tydzień obracał się jedynie wokół rowerów, to muszę potwierdzić :-D

W piątek zaś zaczęło się pewne ważne dla mnie przedsięwzięcie, które wciąż wymaga ode mnie działań. Myślę, że w przyszłym przeglądzie tygodnia napiszę już, o co chodzi :-)

Wieczorem zaś pojechałam na wieś, dziwiąc się, że jeden autobus nie jechał (przez co czekałam łącznie ponad 40 minut) i cały weekend spędziłam tam, z małym wyskokiem na miasto. Byłam kierowcą i od razu stanęłam przed wyzwaniem - zaparkowałam na chodniku, za jednym autem, tak, że jeśli bym cofnęła, spokojnie bym dojechała do obniżenia krawężnika (ważne, bo był tam bardzo wysoki, a ja miałam w bagażniku telewizor). Oczywiście, nie minęło pięć minut, kiedy wróciliśmy do auta, gotowi odjeżdżać - już za mną też stało auto, skutecznie zastawiając mi dojazd do obniżenia. Bez telewizora pewnie bym waliła na wprost, nie przejmując się wysokością, bo nie takie rzeczy Golf przeżywał, ale... co Golf przetrwa, to telewizor już niekoniecznie, a nie chciałam wyciągać go potem w kawałkach...




Próbowałam uruchomić alarm w aucie stojącym przede mną - bo cóż innego szybciej przywoła właściciela? Szarpałam klamkami, puknęłam w drzwi ręką - nic z tego. Chyba byłby ze mnie dobry złodziej :-D Przeszło mi jeszcze przez myśl użycie kamienia, ale, jako, że rzecz się działa pod plebanią, na horyzoncie pojawił się ksiądz (perfect timing - chwilę po soczystej k...wie, którą rzuciłam w przestrzeń). Pytam go, czy to może ktoś od nich (w końcu to było jakieś Porsche). Ksiądz powiedział, że nie. Troszkę potem żartowaliśmy ze znajomymi, że auto było za biedne ;-) Poczułam się zmuszona do wykonania karkołomnego manewru - wycofania się do zjazdu, co wymagało przejechania tyłem między autem, a murem. W bardzo, bardzo bliskiej odległości. Akcja zakończyła się powodzeniem. I podziwem mojego mężczyzny ;-) A mnie się będzie jeszcze nieraz śniła po nocach pewnie :-D

Niedzielę zaś spędziliśmy już całkowicie na wsi, śpiąc do późna, czytając i oglądając kabarety (kto oglądał ostatni odcinek z boską piosenką zaśpiewaną przez Michała Szpaka? :-)). Jako, że u mnie ostatnio na tapecie na zmianę Maria Czubaszek i Artur Andrus, postanowiłam pójść na kompromis i poczytać ich wspólne książki, czyli Każdy szczyt ma swój Czubaszek oraz BOKS NA PTAKU czyli każdy szczyt ma swój Czubaszek i Karolak. Co mnie najbardziej zdziwiło w książkach o pani Marii? Że miała ona męża - znając jej żartobliwy stosunek do instytucji małżeństwa, nie umiałam sobie jej wyobrazić jako żony. A jednak... Obie książki bardzo lekkie i zabawne, choć w drugiej trochę mnie przynudzili historią środowisk jazzowych ;-) Ale za to niezaprzeczalnym atutem drugiej książki są luźne dygresje oznaczone jako "BOKS NA PTAKU", czyli śmieszne historyjki z życia Marii Czubaszek lub Wojciecha Karolaka. Książkę dziś pewnie skończę, ale już polecam obie :-)

Na blogu zaś pojawiły się dwa wpisy:

Co to był za tydzień!


Pielgrzymi bez poczucia przyzwoitości



A co tam u Was ciekawego się działo? :-)

Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket

21 września

Pielgrzymi bez poczucia przyzwoitości

Pielgrzymi bez poczucia przyzwoitości

Sporo Wam pisałam o pielgrzymach łażących, śpiewających i budzących porządnych mieszkańców w weekend o 6 rano... Na szczęście, sezon się już skończył. Powtarzam sobie to tak od końca sierpnia, z nadzieją, że w końcu zadziała i ręce opadają mi za każdym razem, gdy widzę, że nie, jeszcze nie... Wychodzi na to, że od hasła koniec sezonu pielgrzymkowego musi jeszcze przejść tak z pięć do dziesięciu grup pielgrzymkowych, żeby można było oficjalnie uznać, że tak, na ten rok to już naprawdę wszystko.




Mam ostatnio fazę na pisanie różnych żartobliwych wierszyków, które mają na celu uwiecznienie dialogów samochodowych, czy też lekkie wylanie żółci na coś, co mnie wkurza. Oczywiście, o pielgrzymach też musiało coś powstać:

Idą pielgrzymi przez wioski,
nie mają poczucia przyzwoitości.
Szósta czy siódma rano, wszyscy już głośno śpiewają
i wiem na pewno, że oni megafony bardzo sprawne mają.

Mają też gitary, księdza i oazowe laski,
ale kiedy mi  rano pod oknem śpiewają,
niech nie liczą na żywiołowe oklaski.

Może ten ich śpiew werwy do "iścia" im dodaje,
ale helloł, ludzie, pomyślcie:
przecież nie każdy o szóstej rano wstaje.

Tyle mówicie zawsze o bliźniego miłości...
Kochajcie tych, co wstają o dziewiątej,
ograniczcie się do wewnętrznej radości...

Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket

19 września

Co to był za tydzień! Przegląd tygodnia 12-18 września

Co to był za tydzień! Przegląd tygodnia 12-18 września
Powtórzę: CO TO BYŁ ZA TYDZIEŃ!


Jakoś tak dużo wrażeń i aktywności. Bardzo produktywnie :-)

W poniedziałek miałam ostatni moment na przemyślenie, czy chcę zostać panią na k..., czy też nie. Zadzwoniłam, dałam znać co i jak, i poszliśmy sobie na bilarda i piwo. Spotkanie przeciągnęło się do północy, a w jego trakcie był nie tylko bilard, ale także lotki, a potem Kinect - kręgle, Harry Potter, tenis stołowy (a na drugi dzień zakwasy...). Wiedziałam, że czeka mnie pobudka o 4:30, ale stwierdziłam, że już nie raz dałam radę, to i teraz jakoś wstanę.

Wtorek - przespałam chyba te 4 godziny, z pobudką w połowie. A potem obudziłam się o czwartej z myślą, że nie warto jechać. Jeszcze bardziej zaczęłam szukać zleceń gdzie się tylko da i nawet kilka od razu podłapałam - także dzień był pracowity. Potem zadzwoniłam do miłego pana - co było dalej, przeczytaliście już pewnie tutaj.

W sklepie znalazłam takie cuda :-D



Środa - kolejny dzień wytężonej pracy. Znowu siedziałam przed komputerem przez jakieś 10 godzin -  z przerwą w środku dnia na spacer. A co! Wieczór zaś spędziłam z książką, która zapewniła mi masę rozrywki na poziomie.

Podobnie wyglądał i czwartek, z tą różnicą, że musiałam wkomponować w plan dnia nie tylko pracę w domu, ale także i wyskoczyć po południu na rozmowę kwalifikacyjną (praca zdalna, copywriter - ale firma z mojego miasta, stąd rozmowa face to face). Przy okazji pojechałam na zakupy.

Zaliczyłam też wcześniej mały spacer na odstresowanie i po raz kolejny sobie uświadomiłam, że pracując zdalnie, zawsze będę mogła sobie na to pozwolić. Motywacja wzrosła ;-)

Piątek był całkiem spoko. Jakoś tak wyszło, że wyluzowałam z pracą. Jakoś tak poczułam, że chcę na spokojnie posprzątać mieszkanie (normalnie robię to w czwartki, żeby weekend mieć już dla siebie), ugotować obiad i poczytać. Odpowiadałam jedynie na maile i ogłoszenia w internecie. I próbowałam zrealizować pewien ciekawy pomysł, który mi ostatnio zakiełkował w głowie - ale muszę jeszcze lepiej to rozplanować. Jak to ogarnę, będę miała całkiem fajny dochód pasywny - a bardzo mi zależy na tym, żeby pieniądze do mnie spływały z różnych źródeł.




Po tak spokojnym dniu jakimś dziwnym sposobem padłam przed telewizorem. Ot tak, po prostu. Pojęcia nie mam, co mnie tak zmęczyło.

A potem usłyszałam, że pada i wyskoczyłam z łóżka jak oparzona - przypomniałam sobie, że mam pranie na balkonie :-D

W piątek zainstalowałam na balkonie urządzenie do odstraszania gołębi. Mam z nimi naprawdę duży problem. Przylatują i obs... obserwować muszę, jak zaanektowały mój balkon. Siadają, gruchają, gniazda wiją i brudzą. Nie pytajcie, ile razy miałam tam gołębie jajka. Raz nawet wykluły mi się z nich małe gołębie... Była to sytuacja, w której już nic nie byłam w stanie zrobić - myślę, że mimo wszystko, to mało humanitarne, żeby takie jajka wywalić czy też potem pozbywać się pisklaków. Zresztą, pozbyła się ich natura - albo słabe osobniki, albo u mnie na balkonie było za zimno. Nie zraziło to jednak gołębic do ponownego budowania gniazd... A ja tymczasem chciałabym tam sobie zorganizować miły kącik do posiedzenia. To urządzenie dawało nadzieję...

... dopóki go nie użyłam. Ma kilka trybów, które mają odstraszać różne rodzaje zwierząt. 1 - gryzonie, 2 - duże psy i coś tam, 3 - małe psy, ptaki i coś tam, 4 - to tylko błyskające światło, które daje po oczach, 5 - all in one, czyli zmieniające się wszystkie tryby plus błyskoteka. Po naładowaniu sprzętu zrobiłam test - wyszłam na balkon z urządzeniem i odpaliłam. Na 3.  I... gołębie miały wyraźnie zdziwione miny. Jeden tak bardzo, że aż przefrunął za balustradę (jest tam mały kawałek betonu za nią), usiadł za nią i wsadził głowę pomiędzy kratki, zaglądając ze zdumieniem na balkon... A mnie głowa rozbolała (czy to chińskie urządzenie, kupione na polskim Allegro, spełnia w ogóle jakieś europejskie normy?). Postanowiłam zatem testować dalej. Przy 1 zleciało się ich więcej. 2 po prostu nie wywarła większego wrażenia. Błyski światła z 4 również niekoniecznie. 5 nieco je zdezorientowała... Ostatecznie jednak zostawiłam na 3 i jakoś tak gołębie odpuściły siedzenie na moim balkonie. To znaczy, bywają, ale już nie są. Powiedzmy, że sukces ;-)




W sobotę wylądowaliśmy w deszczu w centrum. Noc Kulturalna, Food Camp (zjazd food trucków) i I Festiwal Piwa. Trudno byłoby siedzieć w domu, jak tyle atrakcji w mieście ;-) Wypiliśmy dobre piwo (Raciborskie), zjedliśmy mało dobre frytki (belgijskie) i w miarę spoko pierogi. A potem wylądowaliśmy na góralskiej imprezie z potańcówką - ale potańcówki nie doczekaliśmy. Jakoś nikt nie miał odwagi wyskoczyć na  parkiet. Podejrzewam, że piwo, które tam dawali, było za słabe - przy takiej okazji to raczej wypadało śliwowicę serwować... ;-)

Poszliśmy dalej. Znowu food trucki (i zarąbiste hamburgery), a potem piwiarnia. Zerknęliśmy w jedno miejsce, z nadzieją, że może jest (dogorywające zwykle) karaoke, ale nie było. Noc Kulturalna i wszelkie większe koncerty stanowią najwyraźniej zbyt dużą konkurencję dla imprezy, która umiera już na samym początku ;-) Serio: bywałam do tej pory w dwóch różnych miejscach na karaoke, i jedno jest zawsze fajnie, profesjonalnie prowadzone, a to drugie... mogłoby być. Potencjał jest, tylko chyba chęci i reklamy brakuje :-)

Byliśmy też w nowej piwiarni, która reklamowała się tym, że ma beczki z oryginalnym Paulanerrem z Oktoberfest. Spróbowaliśmy - spoko, ale najbardziej niemiecka to była w tym chyba cena (11 zł za 0,5 litrowy kufel). Miejsce fajne, w stylu takiego starego browaru, ale nie wiem, czy da radę w moim mieście (wszystko tam było troszkę cenowo napompowane).

A, i trafiliśmy jeszcze na koncert zespołu o całkiem ciekawej nazwie - Krzywe Nogi. Aż ich potem szukałam na Youtube, bo naprawdę zrobili fajne wrażenie na żywo. Gdyby nie ciasna i duszna miejscówka (Cafe Belg), to byśmy zostali dłużej, ale ja nie mogłam wytrzymać, że ciągle ktoś się o mnie obija i ociera. Brrr!

Tak, czy owak, posłuchajcie, bo fajne :-)

Przy okazji, polubiłam kapelusze. Twarzowe, stylowe i całkiem praktyczne, gdy deszcz pada ;-)

Niedziela zaś była leniwa, z książką (ale już inną), zamawianym obiadem (znaleźliśmy genialny lokal, z pysznym domowym jedzeniem) i kabaretami w tv. Tak nam się spodobało, że oglądaliśmy jeszcze na Ipli wcześniejsze odcinki. Polecam monolog Roberta Korólczyka z Kabaretu Młodych Panów (od 15:20). Fragment o doczepianych włosach rozbawił mnie do łez i zapowietrzenia :-D Swoją drogą, odcinek trzeci, który widzieliśmy na  żywo, też boski. Zwłaszcza, gdy Michał Szpak śpiewał piosenkę napisaną na zamówienie przez Artura Andrusa ("Galaretka naszych serc"). Oooo, zobaczcie, po prostu zobaczcie :-D (jak się pojawi na Ipli, to podrzucę tu linka).

Pod koniec tygodnia (bodajże w sobotę właśnie) zdziwiłam się też niesamowicie, że Giełda Tekstów odżyła. Nagle pojawiło się kilkadziesiąt zleceń - tych lepiej płatnych. Widzę, że już kilka z nich mi przyznano, także szykuje się pracowity poniedziałek :-) Oprócz tego, założyłam ostatnio konta jeszcze w paru podobnych serwisach i zamierzam też na nich trochę podziałać, tak na zasadzie dorabiania sobie pomiędzy zleceniami ;-)

Mimo wszystko, uważam, że GT jest troszkę za słabo reklamowana i stara się opierać na stałych zleceniodawcach (którzy wcale nie muszą być tacy stali), zamiast pozyskiwać nowych. Po pewnym czasie działania tam widzę wyraźnie rzeczy, które mogłyby działać lepiej. Wiecie, nie jest źle - ale to jest coś na zasadzie posiadania fiata Pandy (w mojej poprzedniej firmie zwanego Pandolino, z racji prędkości nadawanych mu przez użytkujących go handlowców), gdy marzy się o Mercedesie.

Ciągle czekam na wysyłkę wygranych nagród... Ten rower to do zimy do mnie dotrze, prawda? :-P To jest właśnie jedyny minus konkursów - wygrywasz, cieszysz się, a potem ze słów na "c" pozostaje ci jedynie "czeeeeeekaaaaaasz"...

Jonizator też jeszcze nie dotarł :-P

Na blogu w tym tygodniu pojawiły się trzy wpisy:


A teraz jest sobie w sumie już poniedziałek (1:18), leżę w łóżku i piszę przegląd tygodnia, bo później czeka mnie tyle pracy, że nie dałabym rady go napisać. Będzie automatyczna publikacja :-)

A u Was co dobrego? :-)

Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket

16 września

Bądź miły dla pana z paczką. Dzień z życia kuriera

Bądź miły dla pana z paczką. Dzień z życia kuriera

Pisałam Wam ostatnio, że szukam pracy. Po przeczytaniu tytułu już wiecie, o jaką ofertę się "obiłam". Dokładnie, obiłam się, jak te paczki na sortowni (z dalszej części tekstu dowiecie się, czy to prawda, czy mit). Jakoś zaniedbałam szukanie zleceń na Oferii, siadła mi kreatywność w wyszukiwaniu zleceń z innych źródeł, Giełda Tekstów przyschła (jak ktoś na niej działa, to pewnie widzi - chyba słabo się reklamują ostatnio) i tak oto dopadł mnie kryzys freelancera. Przez chwilę przestałam wierzyć w pracę w domu - nie miałam za dużo zleceń (choć sama sobie jestem winna - patrz wyżej), za to było za dużo czasu na przemyślenia i niepotrzebne medytowanie nad swoimi obawami. I tak oto obawy doprowadziły mnie do punktu, w którym nie chciałam się znaleźć - szukanie "normalnej" pracy, od-do, poza domem. Coś, o czym chciałam już zapomnieć.

Wprawiło mnie to w jeszcze gorszy nastrój (poczytajcie sobie ogłoszenia i miejcie całkiem bogate doświadczenie w szukaniu pracy - pisałam, co o tym sądzę), ale jakoś się zebrałam, żeby powysyłać trochę odpowiedzi na ogłoszenia z OLX, Indeed i Pracuj.pl (ktoś kiedyś coś znalazł na tych portalach? Bo ja jeszcze nigdy nie dostałam odpowiedzi), oraz w końcu odważyłam się zadzwonić na ogłoszenie, w którym pewien pan poszukiwał kuriera. Było to chyba pierwsze ogłoszenie, jakie znalazłam.

Miły pan wypytał mnie, ile punktów zdobyłam (zero, okrągłe zero). czy jeździłam busem (nie) i jak długo mam prawko (trochę ponad rok), po czym, ku mojemu zdziwieniu zaprosił na dzień próbny, żebym sama oceniła, czy taka praca jest dla mnie. Dzień miał zacząć się o godzinie 6 rano.




PIĄTEK

godzina 5:30
Wstałam o 4:30 po dość niespokojnym śnie, ogarnęłam się, wsiadłam w auto i pojechałam. Nie byłam do końca pewna, czy znajdę ich bazę - niespecjalnie znam tamtą dzielnicę. GPS coś nie chce współpracować - ale właśnie na jednej z ulic zobaczyłam wielkiego TIR-a należącego do tej firmy kurierskiej. Wygląda na to, że jedzie właśnie do bazy, toteż po prostu jadę za nim. 

godz. 5:48
To musiało być zabawne, że niewielka osobówka wykonywała wszystkie manewry identycznie jak on (łącznie z objechaniem całego ronda, choć mogłam skręcić przed nim), ale dzięki temu dotarłam na miejsce we właściwym czasie.

godz. 5:50
Zameldowałam się właśnie miłemu panu, że jestem już na miejscu, a on zadzwonił do jednego z kurierów, żeby mnie zabrał dziś ze sobą w trasę.

godz. 5:55
Obok mnie zaparkowało auto i wysiada z niego młody chłopak. Czuję, że to z nim pojadę.

godz. 5:56
Ten młody chłopak to Maciek. Poznaję jeszcze kilku innych kurierów i idziemy na magazyn.

godz. 6:00
Wszyscy stoją przy taśmie, po której zaczynają jechać paczki. Musisz złapać swoje (mają określone, 4-cyfrowe numerki) i odkładać gdzieś na bok.

godz. 7:00
Paczki fruwają we wszystkie strony. Delikatnie odkładane są tylko te ciężkie. Niektóre już w trakcie transportu TIR-em zostały uszkodzone - w takim stanie jadą przez taśmę. Nikt sobie nie zawraca głowy protokołami zniszczenia - i tak to nie będzie wina kuriera, ani firmy. Jeśli już, to nadawcy. Dowiaduję się też, że oznaczenia "uwaga, szkło!" są często przez kurierów odklejane, żeby potem klienci się nie burzyli, jak coś im dotrze w kawałkach. To normalka, nadawcy powinni lepiej pakować... Paczki fruwają dalej. Kurierzy rzucają nimi w stronę wyłazów do auta oraz do siebie nawzajem.

godz. 7:30
Poznaję miłego pana, który tym wszystkim dowodzi. Dowiaduję się, że pojadę dziś na najgorszą trasę ever, bo jeśli na niej dam sobie radę i się nie przestraszę, to ze wszystkim dam sobie radę. Jestem pełna woli walki i wiem, że dam radę. Myślałam, że tu pracują tylko sami faceci, ale miły pan pokazuje mi panią kurier. Jest zbudowana prawie jak Pudzian...

godz. 8:00
Zaczynamy skanować paczki i układać w aucie. Trzeba je skanować w takiej kolejności, w jakiej chcemy je dostarczyć - tak, żeby szły po kolei i żebyśmy nie nadrabiali niepotrzebnie drogi. Maciek pracuje tu od trzech tygodni i dopiero jakiś piąty raz jedzie w trasę sam. Ogarnia całkiem nieźle, ale jeszcze nie jest do końca pewien przebiegu trasy.

godz. 8:40
Skończyliśmy skanować i ładować auto. Maciek idzie po wydrukowany list przewozowy, z kolejno wyszczególnionymi "stopami", czyli miejscami, w których zostawiamy paczki lub z których je odbieramy.

godz. 8:50
Tankowanie. Miły pan marudzi, że Maciek zużywa za dużo paliwa w trasie.

godz. 9:00
Wyruszamy w trasę. Rejon Maćka znajduje się około 50 kilometrów od miasta. Śmigamy jak najszybciej, bo jest trudny i paczki rozwozi się tam co najmniej do 19.

godz. 9:50
Zaczynamy rozwozić paczki. Dowiaduję się, że stawka za dzień jest stała, niezależnie od ilości przepracowanych godzin - 110 złotych. Daje to prawie dwa i pół tysiąca na miesiąc. W sumie nieźle, jeśliby się pracowało po 8-9 godzin... Są kary za niedostarczenie paczki i różne inne rzeczy, ale przez pierwszy miesiąc obowiązuje "okres ochronny".

godz. 11:50
Boczne drzwi w Renault się zepsuły. Opadły czy co? Nie można zamknąć. Kombinujemy jak koń pod górę, żeby je naprawić, ale ostatecznie po prostu przywiązujemy je, a ja (bo siedzę na miejscu pasażera, właśnie od ich strony) trzymam sznurek. Ręka mnie boli.

godz. 12:30
Miły pan wydzwania do mnie i do Maćka na zmianę. Częściej niż matka.

godz. 13:00
Zaczynam mieć kryzys - spałam tylko 5,5 godziny, bo nie mogłam zasnąć do 23. Dopiero teraz łapię pierwszą kanapkę - nie było czasu na jedzenie, ani nie miałam nawet ochoty. Muszę zagadać o przerwę na jakiejś stacji benzynowej, bo już nie mogę wytrzymać. Wiadomo z czym. Do tej pory na zmianę roznosiłam paczki lub skanowałam je i odkreślałam na liście jako odebrane. Czasami, gdy nikogo nie ma w domu, Maciek dzwoni do klienta (ze swojego prywatnego telefonu, na którego doładowanie dostał dziś 30 zł) i pyta, gdzie może zostawić paczkę. Zwykle na balkonie, przy wejściu lub czasami u sąsiada. Nie zawracamy sobie głowy podpisami na skanerze - jedynie czasami. Miły pan nie wymaga. Wciąż trzymam drzwi - teraz już na lince ubrudzonej smarem, którą mieliśmy, bo sznurek się zerwał. To głupie. W ogłoszeniu była mowa o nowych autach... Hmm, nowe auta ze starymi drzwiami?

godz. 16:00
Maciek mówi, że mamy dobry czas i nawet mu wierzę, choć przed nami jeszcze około 14 paczek do rozwiezienia. Rejon jest przerąbany. W życiu się nie spodziewałam takich odległości między jego krańcowymi punktami.

godz. 19:00
Przesiadam się na fotel kierowcy i wracamy do bazy. Muszę tylko jeszcze na dzień dobry zawrócić tym kolosem... Daję radę, choć się stresuję.

godz. 19:15
Jedziemy przez okolice mojego rodzinnego miasta, w które często zapuszczałam się rowerem, także dobrze znam drogę. W ogóle nie czuję prędkości - nie wiem, czy to kwestia dużego auta, czy po prostu poczucia, że chcę jak najszybciej być na bazie i wracać do domu. Zasuwam 130 km/h przez niezabudowany, a i przez zabudowany też się zdarzyło. Maciek przez większość drogi dzisiaj pruł stówą. Do tej pory czuję przeciążenia. Pasy zapięłam dopiero teraz, gdy prowadzę - on też. Wcześniej cały dzień przejeździliśmy bez pasów - bo jak ciągle wysiadasz, to nie możesz tracić czasu na tak prozaiczną czynność jak zapinanie się i odpinanie.

godz. 19:30
Wjeżdżamy na bazę. Miły pan patrzy, a Maciek każe mi się skupić, żebym czegoś głupiego teraz ze stresu nie zrobiła przy parkowaniu. Mówi, że dobrze prowadzę, tylko powinnam lepiej zwracać uwagę na zmianę biegów. Daję radę zaparkować. Maciek po raz kolejny żartuje, czy na pewno nie spękam i przyjdę po niedzieli. Przyjdę, nie jestem cienias.

godz. 19:40
Maciek na magazynie wypakowuje zebrane paczki (na szczęście, nie było ich dużo), a ja rozmawiam z miłym panem. Oznajmiam mu, że nie przestraszyła mnie ta trasa i chcę tu pracować.

godz. 19:45
Miły pan prowadzi wywód, z którego wynika, że cieszy się, że sobie dałam radę i że chętnie mnie zobaczy w poniedziałek. Dowiaduję się, która trasa mnie czeka, po czym słyszę, że nie wiadomo, czy będzie wolna. Ma być dopiero przeprowadzona rozmowa z kurierem, który ją obsługuje, bo jest ponoć humorzasty i trudny we współżyciu. Miły pan nie wie, czy gościa zwolnić, bo wolałby jednak na tej trasie kogoś, kto ją już zna. Maciek mówił, że ten kurier sam się zwalnia...

godz. 19:55
Konkluzja z rozmowy: mam przemyśleć sprawę przez weekend i dać znać, czy chcę pracować, a jeśli chcę - przyjechać we wtorek na 6 rano. Generalnie jestem chyba na tak, ale po 16 godzinach na nogach to już nie wiem nawet, jak się nazywam. Tak teraz będzie wyglądać moje życie? Żegnam się z miłym panem i wlekę się do auta. O tej godzinie miałam być już na wsi...

godz. 20:30
Zdążyłam zajrzeć do mieszkania, zadzwonić do mojego, że już jadę, przebrać się (bo całe dżinsy miałam czarne, od paczek oraz brudnej liny do drzwi....), spakować rzeczy i jadę zaraz na wieś. Nie jestem pewna, czy dam radę przejechać te kilkanaście kilometrów, bo jestem padnięta. Idę jeszcze do sklepu, kupuję piwo (wypiję, jak będę już w domu) i wsiadam do auta. Odpalam płytkę z Metalliką i po chwili czuję, że dam radę dojechać. Najwyżej mój mężczyzna wjedzie do garażu, jak mnie się już nie będzie chciało.

godz. 21:00
Jestem już na wsi. Nawet jakoś dałam radę wjechać do garażu. Czuję się zmęczona, ale też wciąż działa adrenalina. Nie zasnęłabym, choćby nie wiem co. Mój mężczyzna dopiero teraz się dowiaduje, gdzie byłam na dniu próbnym - wcześniej wiedział tylko, że na taki dzień idę i miał trzymać kciuki. Wiem, że trzymał. Jest pod wrażeniem mojej odwagi i uważa, że jestem obrotna, więc dam radę w takiej pracy. 

godz. 24:00
Padam w trakcie oglądania telewizji, nawet nie wiem dokładnie kiedy.

PONIEDZIAŁEK

godz. 15:10
Dzwonię do miłego pana, żeby potwierdzić, że jutro przyjdę. Pan coś miesza - mówi, że nie wie, czy ta trasa, o której mi mówił, będzie dostępna i powtarza kolejny raz, że jakaś tam inna będzie wolna w marcu. Dopiero teraz zwracam na to uwagę. Kurier z tej trasy już miał się zwalniać, ale coś mu się zmieniło. Pan mówi, że chętnie mnie jutro zobaczy i że dobrze, żebym zobaczyła tę jedną i drugą trasę, a on coś wykombinuje. Dodaje, że to dla mnie dobra okazja, by zdobyć doświadczenie, i że w pierwszej kolejności chce mnie zatrudnić,ale w najbliższych dniach przyjdzie jeszcze kilka innych osób na próbny dzień. Wspominam grzecznie, że doświadczeniem rachunków nie zapłacę i że zależy mi na pracy teraz. Kończę rozmowę i dopiero teraz się wściekam.

WTOREK

godz. 4:00
Budzę się po przerywanych 4 godzinach snu. Sprawdzam tramwaje i autobusy, bo jest mi słabo i nie dam rady dojechać autem. Fatalnie się czuję i stwierdzam, że nie jadę. Nie dałabym rady prowadzić samochodu, ani wytrzymać kilkunastogodzinnego czasu pracy. Zadzwonię potem do gościa i umówię się na środę. Może później będzie już wiedział, czego chce... Póki co, cała sprawa nie jest warta tego, żeby aż tak się poświęcać.

godz. 9:30
Miły pan nadal nic nie wie i miesza we wszystkie strony. Umawiam się z nim na środę na 6:00 rano. Jestem zniechęcona i zabieram się ostro za szukanie zleceń na pisanie tekstów.

ŚRODA

godz. 4:30
Budzę się i czuję "Nie jedź". Dziwne, bo nawet się wyspałam i dałabym radę. Przez głowę przebiegają mi myśli o szalonej kurierskiej jeździe, jaka by mnie dziś czekała i szansach na wypadek. Waham się, ale w końcu wyłączam oba budziki i idę dalej spać. Czuję, że jeśli bym pojechała, tylko bym straciła czas, Mówiłam, że dam radę i wrócę, bo nie jestem cienias, a teraz pewnie będą myśleć, że jednak spękałam. Trudno, opinia obcych ludzi się nie liczy. Niech myślą, co chcą.

godz. 8:00
Przekopuję się przez tony ogłoszeń o pracy, a międzyczasie piszę teksty na jeden portal i uzgadniam szczegóły różnych zleceń. O, udało mi się zarejestrować na kolejnym portalu! Dostaję też maila z odpowiedzią na moją aplikację na stanowisko copywritera - rozważą moją kandydaturę i się skontaktują. Czuję, że zrobią to całkiem szybko, bo odpisałam w naprawdę twórczy sposób na to ogłoszenie. 

godz. 12:00
Maile sypią się jeden za drugim i co chwila przerywam pracę, by na jakiś odpisać. Tak jest najlepiej - praca przy własnym kompie, we własnym mieszkaniu, na własnych warunkach.., Co mnie podkusiło, by znów pracować na czyjeś marzenia?...

Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket

14 września

Rozmówki samochodowe

Rozmówki samochodowe

Samochód jest środowiskiem, w którym mają czasem miejsce bardzo ciekawe dialogi. Można by było powiedzieć, że damsko-męskie, ale... czasami należałoby raczej podzielić ich uczestników na Kierowców i Pasażerów (którzy to są Kierowcami Bardziej Doświadczonymi). Ja, według kodeksu drogowego, jestem już tak zwanym kierowcą doświadczonym, ale do Bardziej Doświadczonego jeszcze wiele mi brakuje. To nie kokieteria, dobrze jeżdżę, ale wciąż się tego uczę ;-)




Ilekroć jestem kierowcą, w aucie mają miejsce różne zabawne wymiany zdań, podszyte odrobiną złośliwości. Doceniam, jeśli ten Bardziej Doświadczony coś mi podpowie, ale jednak nie do końca umiem przyjmować pouczenia i zaczynam się wyzłośliwiać. Wierszowany dialog damsko-męski, który wyczytałam w książce Artura Andrusa zainspirował mnie do zapisania rozmów, które zazwyczaj mają miejsce w samochodzie, gdy go prowadzę. Jest w nich oczywiście pewna doza fikcji literackiej, ponieważ zazwyczaj wierszem się nie posługujemy :-D Poza tym, część tych rozmówek jest już nieaktualna - moje umiejętności rosną z każdą kolejną trasą. Mottem tych zapisków niech będą słowa pana Artura:

Mamy dwudziesty pierwszy wiek:
Najpierw sprzęgło, potem bieg!

Motoryzacyjna wymiana zdań wierszem spisana czyli rozmówki samochodowe

Oto zasada jest
pierwsza z brzegu:
nie rusza się z trójki,
lecz z pierwszego biegu.

I jest jeszcze także
zasada druga z brzegu:
redukcja prędkości
wymaga redukcji biegu.

        Zamiast jedynki
        wrzucam bieg trzeci:
        jak Golf nie pojedzie,
        to może poleci?

Na skrzyżowaniu
auto Ci gaśnie,
ruszasz wciąż z trójki,
to... no, właśnie.

Zamiast robić licencję
kierowcy rajdowego
naucz się lepiej ruszać
z biegu pierwszego.

       Nauczę się tego
       o właściwej porze,
       a w Golfie sprzęgło chodzi
       ciężko jak w traktorze.

Parkowanie Twoje
jest ekstremalne takie.
Tobie się chyba zdaje,
że jeździsz Monster Truckiem.

       Manewry na centymetry
       to sedno mojego parkowania.
       Tak to się robi w aucie
       z kierownicą bez wspomagania.

Zapamiętaj więc dobrze,
gdy będziesz w potrzebie:
pierwszy bieg w górę
oraz do siebie.

        Boję się, że zrobię
        coś niebezpiecznego.
        Kto w Golfie umieścił
        jedynkę obok wstecznego?!

Problem nie w biegach,
lecz w sposobie wykonania.
Kto nie wciska sprzęgła,
nie rusza bez szarpania.

        Ja sprzęgło wciskam,
        deptam z całej siły,
        lecz coś nie chce działać...
        Pedały mi się pomyliły!



Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket

12 września

Skała Miłości i siermiężny podryw. Przegląd tygodnia 5-11 września

Skała Miłości i siermiężny podryw. Przegląd tygodnia 5-11 września

Hej! Ten tydzień to był chyba jakiś tydzień frustracji polskim rynkiem pracy... Zdecydowałam wreszcie, że nie wyjeżdżam (w sumie, zdecydowałam już zaraz po powrocie, ale dopiero ostatnio o tym wprost zaczęłam mówić) no i ... jakoś kwestia zleceń siadła. Na Giełdzie Tekstów nie było nic ciekawego, z Oferii też mało odzewu (bo i ja mało reagowałam na ogłoszenia, także... mam, na co sobie zapracowałam) i zwątpiłam przez chwilę w pracę w domu. Dalej bym chciała, ale zastanawiam się, czy dam radę tak szybko to rozkręcić.

Zdecydowałam więc, że poszukam jakiejś pracy - z dużą niechęcią, bo praca dla kogoś, na jego zasadach niezbyt mnie kręci. Jak zobaczyłam ogłoszenia, to wpadłam w taki "paraliż decyzyjny", że nie wiedziałam, co zrobić i czy odpowiadać, czy jednak skupić się na szukaniu zleceń... Zawsze tak mam, gdy szukam pracy - głównie chodzi mi o poczucie, że ja poświęcam swój czas na wysyłanie CV, rozmowy kwalifikacyjne - a ten czas się nie zwraca, bo przecież to, że zostałam zaproszona na rozmowę, nie oznacza automatycznie, że pracę dostałam. I ta świadomość mnie stresuje i wkurza, zwłaszcza, że wiele firm w ogóle nie ma szacunku dla czasu osoby, która szuka pracy i zwodzą taką osobę baaaaaardzo długo...

W piątek jednak byłam na pierwszym dniu próbnym - i wyszło to dosłownie z pierwszego ogłoszenia, na jakie odpowiedziałam. Jak będę już wiedziała, co i jak - napiszę Wam, o co chodzi. 

Tak czy owak, wolałabym jednak pracować w domu. Na swoich warunkach i za kasę, która (oprócz  podatków) w całości trafia do mnie. Myślę, że dam radę to wkrótce rozkręcić, ale muszę chwilowo podziałać na dwa fronty. Z drugiej strony, im więcej mam pracy, tym lepiej jestem zorganizowana, także... Trudno jednak pracować w domu, kiedy na Twoje ogłoszenie odpowiadają ofiary losu typu "Dzień dobry, poproszę o wycenę tłumaczenia tekstu z załącznika. Potrzebuję go na niedzielę do godz. 16". Wiadomość dostałam w piątek wieczorem. Bez załącznika. Odpisałam najszybciej, jak się dało, ale więcej odpowiedzi się nie doczekałam. Chyba czas nauczyć się jasnowidzenia, żeby wycenić tekst, którego się na oczy nie widziało...

Taki nastrój towarzyszy mi w sumie od czwartku dopiero, bo wtedy zaczęłam odpowiadać na ogłoszenia o pracy. Na dodatek, miałam wtedy paskudny problem z wypłatą na Giełdzie Tekstów - gdy chciałam wygenerować rachunek, wyskakiwał komunikat, że nie mogę, bo nie podałam numeru PESEL. Sprawdzałam swoje konto pięć razy - nawet nie było rubryki, w której mogłabym go uzupełnić. Zestresowałam się, że właśnie mi moje zarobione 500 złotych przepada... Generalnie, od zeszłego tygodnia na Giełdzie jest bardzo mało zleceń, także zaświeciła mi się czerwona lampka - "a jeśli portal upada, jak Textmarket?" i nie chce już wypłacać kasy autorom?". Zamiast kontynuować rozważania, napisałam do biura obsługi, wprost wspominając o swoich obawach - dość szybko dostałam odpowiedź i błąd został naprawiony. Ufff... 

Na szczęście, ten tydzień miał też swoje plusy. Jednym z nich było to, że się wysypiałam i miałam sporo czasu dla siebie. Drugim była zaś fajna wycieczka. To znaczy, wszystko wynikło z tego, że musiałam pojechać w środę na wieś i przez to wylądowałam potem na spacerze przy Skałce Miłości :-) Na szczęście, pogoda dopisuje, tak że trzeba korzystać z okazji i dużo spacerować :-)




Roweru jeszcze mi nie wysłali... Przynajmniej, nie dostałam żadnej informacji na ten temat, a podobno informują o wysyłce. Także... dalej czekam.

W weekend zaś było trochę jeżdżenia. Wylądowałam w piątek wieczorem na wsi, co w sumie całkiem lubię - jest tak swojsko i spokojnie :-) Byliśmy na święcie jabłka (ale szkoda, że nie można było tam kupić cydru - moim zdaniem, powinien być ;-)), na zakupach w mieście, a potem w moim rodzinnym mieście na spotkaniu ze znajomymi. Mieliśmy jeszcze zahaczyć o koncerty, ale już nie zdążyliśmy :-D

Dorobiłam się też słuchawki bluetooth do telefonu i muszę przyznać, że taka za 35 zł, to jednak jakością nie powala ;-) Podobno starcza na 6 godzin rozmów, ale słabo trochę przez nią słychać. Jeszcze śmieszniejsze jest to, że przez tę słuchawkę dokonałam najszybszego zwrotu w historii marketu - w ciągu 15 minut :-D Kupiłam inny rodzaj słuchawki i już w samochodzie na parkingu próbowałam ją podłączyć, ale się nie dało. Wróciłam więc, oddałam ją i wzięłam inny rodzaj. Swoją drogą, nie próbujcie podłączać czegokolwiek na bluetooth w pobliżu marketu, zwłaszcza elektronicznego - ciężko było wyszukać słuchawkę, kiedy wokół była cała masa urządzeń w sieci :-)

Co czytam? Skończyłam Blog osławiony między niewiastami i zaczęłam Vietato fumare - czyli dalej Artur Andrus na tapecie :-)




I oglądam znowu Rolnik szuka żony. Taka moja telewizyjna guilty pleasure. Chociaż... pierwsze dwa odcinki to był przede wszystkim toporny podryw i wojujący katolik... program ciężki, jak siekiera i nie bardzo mi do niego pasuje określenie "pleasure" ;-)

Szukałam linka ilustrującego TEN siermiężny podryw, ale nic w internetach nie ma... To Wam powiem: 50-letni pan, który do każdej kobiety walił takim typowym dla takiego pana hasłem "Ooooo, taka elegancka kobieta... No, no..." i koleś, który wyrywał rolniczkę, jak wszyscy - opowiadając, jak to pracuje w gospodarstwie, zna się na tym i wykonywał różne czynności, między innymi... kastrację byka... Chyba się cieszę, że nie jestem rolniczką, bo ile też w miarę łapię takie klimaty, to jednak mało telewizyjne są randki, na których się rozmawia o kastrowaniu byków i wyższości kiszonki nad innymi paszami dla zwierząt :-D Chyba dlatego oglądam ten program - jest tak kontrastowy, że aż śmieszny :-) Do tego niektóre refleksyjne komentarze narratora biją wszystko na głowę ;-)

Z drugiej strony, lubię oglądać ten  program jako instrukcję "Jak się nie malować". Jak zobaczycie te starsze panie, umaźgane po całej twarzy niebieskim cieniem, to zrozumiecie... Na pierwsze spotkania przygotowują się same - malują (lub nie), ubierają we własne ciuchy. Pod koniec programu podejrzewam, że zabrał się za nie sztab stylistów, bo wyglądały o wiele lepiej ;-)

Na blogu zaś pojawiły się w tym tygodniu dwa teksty, w tym jeden z nowej kategorii :-)

A u Was co dobrego? :-)

Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket

07 września

O sąsiedzie, który nie lubi prognozy pogody (bo nie ogląda)

O sąsiedzie, który nie lubi prognozy pogody (bo nie ogląda)
zabawny wierszyk

W mieszkaniu pode mną mieszka pewien specyficzny człowiek. Starszy, przepity facet. Niby nic dziwnego, ale... miało tam miejsce kilka dziwnych sytuacji. Mieszkam w bloku, w którym akustyka jest zadziwiająco doskonała, bo słychać nawet to, że ktoś sika (!). Z mieszkania pode mną dobiegały już zresztą ciekawsze dźwięki...

Zazwyczaj po piętnastym miała miejsce impreza, w trakcie której słychać głośne rozmowy prowadzone przepitymi głosami przez całą noc (czasem noc oznacza czas od godziny 15 do 4 rano...) oraz łomotem przewalanego stołu z flaszkami (epickie!), głośne awantury z jakąś babą o przepitym głosie, pies, który "piłuje" przez kilka godzin z rana (zazwyczaj, jak nikogo nie ma w mieszkaniu i coś usłyszy - ten pies to taki mały kundelek, który chyba nawet na własny cień szczeka)...

Po świętach Bożego Narodzenia zaś wywieźli z tego mieszkania trupa w worku. Mnie przez święta akurat nie było, to nie mam pojęcia, co się tam musiało dziać - ale rozsądek podpowiada mi, że albo ktoś kogoś zatłukł, albo nie tyle zabił, co zapił (i prędzej to drugie).

Możecie sobie zatem wyobrazić, ilu nocy nie przespałam przez imprezy z dołu. Mieszkanie w bloku szybko nauczyło mnie korzystania ze stoperów do uszu. Czasem niestety, przydałaby się raczej komora dźwiękoszczelna... I wiecie, może powinnam się wyprowadzić, ale lubię to mieszkanie, a też nigdy nie wiem, na co trafię w innym. Takie rzeczy jakimś sposobem wychodzą po czasie.

Tutaj przez długi czas był spokój i cisza, dopiero gdzieś tak po pół roku zaczęłam słyszeć imprezy i awantury. Oczywiście, wzywałam policję za każdym razem, gdy coś takiego działo się po 22. Fakt, że główną moją motywacją był po prostu sen w nocy, może mało szczytnie, ale co tam... Próbowałam zawsze na początku po prostu postukać w podłogę (czyli sufit sąsiada), ale facet nie rozumiał sugestii. Albo raczej - niedosłyszał...

Usłyszał dopiero, gdy kiedyś wrzasnęłam Zamknijcie się tam na dole, k...wa! A może nie tyle usłyszał, co zrozumiał, bo użyłam do przekazu jego rodzimego języka, a nie jakichś tam aluzji? Chwilę potem zadzwonił dzwonek, domyślam się więc, że pan chciał kontynuować dyskusję. Ja niekoniecznie, więc nie otworzyłam.

I tu właśnie zbliżamy się do sedna, czyli niedosłyszenia. Metodą warunkowania (jest głośno - jest policja, a  na drugi dzień ktoś z administracji) nauczyłam sąsiada kultury. Imprezy pijackie mają czasem miejsce po piętnastym, ale maksymalnie do 21 (!). Baba mówiąca sznapsbarytonem się wyprowadziła (bywa tu, ale rzadko), także awantur też już nie słyszę. Pies szczeka dalej, niestety z upodobaniem o 7 rano, ale cóż, trudno się na psa złościć, że się własnego cienia wystraszył... Faktem jest, że jak tej baby nie ma, to i pies jakiś spokojniejszy i poranne koncerty zdarzają się rzadziej.

No, jakieś kilka tygodni temu, w weekend o 7:40 rano obudziły mnie paskudne, również sznapbarytonowe śmiechy jakichś bab (wystraszyłam, że się wróciło to babsko). A po śmiechach usłyszałam męski sznapsbaryton i Spokój, k...wy! I ucichło wszystko.. W sumie, jakby nie patrzeć - znowu się wmieścili w czas poza ciszą nocną, więc nie było się czego czepiać. Jedynie tego, że mnie w sobotę przed 8 obudzili :-P




Teraz przeszkadza mi tylko telewizor sąsiada. Pan prowadzi bardzo nieregularny tryb życia i bywa, że śpi przez cały dzień, nagle koło 15-16 odpala telewizor na cały regulator i tak to trwa do jakiejś 22, po czym następuje cisza. I następnie znowu, o czwartej rano następuje seria dźwięków: spuszczanie wody w toalecie, szum prysznica, a potem telewizor. Czasem też od razu na cały regulator, czasami całkiem cicho i pogłaśniany w trakcie kolejnej godziny. I tak sobie TV gra do jakiejś 8 rano, czasem 10, czasem się zdarzy, że praktycznie przez cały dzień... Pory się zmieniają, ale często wszystko się zaczyna koło 3-4 rano.

Również stukałam, pukałam i waliłam w podłogę wazonem (!). Pan sugestii nie rozumiał, to znaczy: nie słyszał. Pamiętam, że jakiś rok temu, gdy czasami mu się zdarzało odpalić telewizor za głośno, zeszłam kiedyś do niego i poprosiłam o ściszenie, co poskutkowało na jakieś parę dni, a potem - wszystko wróciło do normy. Doszłam do wniosku, że to się nie opłaca, schodzić co kilka dni i uświadamiać, że inni mają lepszy słuch - moja prośba nie ma terminu przydatności. Poprosiłam raz i nie odwołałam - to chyba powinien brać pod uwagę?

Nóg i nerwów mi szkoda (bo wiem, że za którymś razem to by nie było "Czy mógłby Pan ściszyć ten telewizor, bo jest za głośno?" tylko wyraz "telewizor" w otoczeniu serii słów obelżywych). Policję głupio mi do czegoś takiego wzywać, zresztą, tyle się do nich nadzwoniłam, że już mi się nie chce. Podobnie z administracją - już i tak bardzo mi pomogli, a nie wiem, czy w końcu nie zaczęliby mnie traktować niepoważnie. Te dwie opcje zostawiam jako ostateczność.

Póki co, wyzwoliłam swoją frustrację w wierszyku, inspirowanym stylem pana Artura Andrusa - i mam nadzieję, że mu dorównałam. Nie będę się tu jednak nadmiernie krygować, że ach, jeszcze to nie to, bo fałszywa skromność to brzydka cecha, a ja z wierszyka jestem zadowolona ;-)

Tym też wpisem rozpoczynam nową kategorię na blogu, czyli Radosną twórczość, w której będą się pojawiać różne jej przejawy w moim wykonaniu ;-)

Czerwone jagody
spadają do wody,
a mój sąsiad nie lubi
prognozy pogody.



Zapytacie: skąd wiem?
a ja po prostu słyszę, 
że pan z dołu ceni bardziej
nocne pasmo niż nocną ciszę.


Całe moje miasto,
reszta świata i Warszawy
słyszy sąsiada ze 137
jak ogląda „Trudne sprawy”.


Ja tam wolę ambitniej,
ale o gustach się nie dyskutuje,
a nocą głośność odbiornika
to raczej w dół się reguluje.


Bo w bloku słychać wszystko,
a w nocy jeszcze więcej:
każde chrapnięcie i kroki,
i spuszczanie wody w łazience.


Ja to już chyba w końcu
swój telewizor sprzedam,
bo sąsiad ogląda tak głośno,
że u nas się już nie da.


O czwartej rano codziennie
poranny program mnie budzi.
Sąsiedzie ze 137,
sąsiedzie, z  czym do ludzi?


Lubisz, to oglądaj,
wszystko jest w porządku,
ale ciszej, bo teraz
to słychać na Zielonym Przylądku.


I chyba się pan musi
nowego trybu nauczyć:
spać po bożemu od 22 do 6,
albo wreszcie umyć uszy!


Wierszyk póki co znajduje się w moim zeszycie i na komputerze. W razie desperackiej konieczności zostanie wydrukowany i podrzucony sąsiadowi. Może taką pisemną sugestię gość zrozumie, bo nie będzie wymagało to dobrego słuchu, a jedynie co najmniej dwóch komórek mózgowych, które tekst przetworzą? Nawet, jeśli pan systematycznie swoje szare komórki ubija piciem napojów procentowych (nie mam na myśli mleka), to na pewno jakieś mu jeszcze zostały.

PS. Co trzeba pić, żeby ogłuchnąć?

Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket
Copyright © Blog lifestylowy - Pomysłowa , Blogger