01 listopada

Copywriter płakał, jak content tworzył czyli podsumowanie października

Hej! Nie było mnie przez chwilę, ale praca pochłonęła mnie tak, że zwyczajnie nie miałam już siły, żeby jeszcze w domu cokolwiek pisać. To znaczy, pisałam czasami, ale jedynie na zlecenie. Nie chcę jednak porzucać bloga, bo to fajne, odstresowujące zajęcie, także wracam z szybkim podsumowaniem października :-)

Pierwsze kilka dni miesiąca opisałam już tutaj:

Skazana na sukces i siedmiu wspaniałych


Zaczynam od nowa!


Żółte jesienne liście na drzewie

Październik to miesiąc, który można skwitować tak, jak w tytule - Copywriter płakał, jak content tworzył :-D Nie no, nie było źle - ale w życiu bym się nie spodziewała, że w ciągu pierwszego miesiąca pracy będę miała roboty po sufit. Ja się z tych deadline'ów do Świąt nie odgrzebię :-D Wiecie, jak wygląda mój dzień pracy? Przychodzę o 7 i nagle jest 15. Praca copywritera jest pełna wyzwań, goniących terminów i tak naprawdę to nie kończy się po godzinach (zwłaszcza, jak mi się śni...) Dopiero wtedy mam też czas, żeby zorientować się, co w wielkim (technologicznym) świecie słychać - a powinnam być na bieżąco. Zresztą, nie tylko ze światem technologicznym... Czasem chwytliwe hasło powstaje w odpowiedzi na głośne wydarzenie ze świata gwiazd - tak, jak tutaj.

I tak, znalazłam nową pasję - marketing. Kurczę, to naprawdę jest zaje...ista dziedzina. Przede wszystkim bardzo dynamiczna, wymagająca ciągłego uaktualniania wiedzy i dostosowywania się do nowych trendów. Jestem zachwycona :-)

W pracy przekonałam się, że naprawdę jest różnica pomiędzy laptopem za x złotych i za 2x złotych. Dostałam bardzo fajny sprzęt służbowy i bardzo mnie teraz kusi, żeby sobie taki za jakiś czas kupić do całkiem prywatnego użytku. Ten służbowy pod tym kątem średnio mnie kręci, bo mam tylko konto usera i nawet programu sobie zainstalować sama nie mogę. Ble!




PS. Mój cudowny Acer wreszcie do mnie wrócił. W tym dniu ucieszyłam się tak bardzo, że przestałam go porównywać ze służbowym :-D

Mój pierwszy oficjalny poniedziałek w pracy zaczął się jednak od... oj, ciśnienie mi właśnie skacze, gdy chcę to napisać. Zaczął się od tego, że jakiś cymbał urwał mi lusterka. Wiecie, wychodzimy sobie rano przed blok, chcemy wskoczyć w auto i jechać do pracy, a tu nagle widzimy jedno lusterko dyndające na kablu, a drugie całkowicie urwane. To nie było nic w stylu "ktoś zahaczył przy parkowaniu i naruszył". One były na chama wyrwane. Jakbym w tamtym momencie przy tym samochodzie kogoś zobaczyła, nawet bym nie pytała, co tam robi, tylko nogi z d... powyrywała. Jak te lusterka. Do pracy poszłam na nogach (na szczęście, nie mam jakoś bardzo daleko, ale muszę przejść przez żulerską okolicę) z tak wściekłą miną, że aż się żule rozstępowali na mój widok. Na szczęście, szybko się udało naprawić auto (zwłaszcza, że było potrzebne). Tu brawa dla mojego wspaniałego - jazda bez lusterek przez miasto (zmiana pasów itp.) do mechanika to było coś :-) Plus jest taki, że teraz te lusterka lepiej się reguluje, no ale... kasę trzeba było wydać. Wierzę jednak, że karma wraca i nie odpuści winowajcy. Do nas zaś wróci ta wydana kasa ;-)

Leżą u mnie ostatnio kwestie rozwoju osobistego, motywacji i zapisywania swoich postępów. Po tym pierwszym miesiącu pracy ogarnęłam się już jednak na tyle, że zamierzam wrócić do pewnych dobrych nawyków - takich, jak na przykład ćwiczenie na stepperze i basen. Trzeba się ogarnąć :-) Rozwojowo jednak nie stoję w miejscu - moja nowa praca wymusza na mnie ciągłe uczenie się nowych rzeczy, także idę do przodu. Idę, a nawet pruję do przodu :-D

Październik to także bardzo fajny weekend spędzony w Zakopanem. Tylko weekend, bo wiadomo - o wolnym w tygodniu mogłam sobie pomarzyć. Pierwszy miesiąc pracy to raczej chyba nie jest najlepszy moment na urlop. Dopiero dzisiaj sobie legalnie odpoczywam od pracy - długi weekend to już jest dobry moment :-D




Co do Zakopanego - było fajnie :-) Odkryłam, że mam góralski temperament i nie bardzo teraz wiem, jak to połączyć ze swoją miłością do morza. Zajrzeliśmy na imprezę w jednej z góralskich karczm, na której świetnie się bawiliśmy. Piłam hektolitry grzańca, który uratował mnie przed przeziębieniem, na które się już zanosiło. Z gór zobaczyłam jedynie z daleka Giewont i byłam na Gubałówce - jesteśmy raczej dość leniwymi turystami ;-) Byliśmy też na Wielkiej Krokwi, gdzie przeżyłam traumę, gdy wjeżdżaliśmy wyciągiem na górę. Dawno się tak nie bałam - dopóki nie spojrzałam w dół. Wtedy trochę mi przeszło. Na końcu, gdy zjeżdżaliśmy na dół, zrobili nam zdjęcie - oj, to jest jedno z tych najlepszych ever ever... Myślałam, że wracając na dół jestem wyluzowana, ale okazało się, że niekoniecznie. Moja mina wyraziła wszystko, a przede wszystkim emocję pt. Zabierzcie mnie stąd! :-D

À propos Zakopanego - wyobrażacie sobie, że są knajpy, w których mimo, że już płacicie 10 zł za jedno piwo (0,5 litra), to również musicie zapłacić za toaletę przy każdej wizycie? Tak, jako goście lokalu. Dawno nie widziałam większego chamstwa. Rozumiem, że płatne jest dla kogoś z ulicy, ale dla gościa baru? Biznesowo niby spoko pomysł, ale tak marketingowo to już niekoniecznie - bo lokal zyskuje złą sławę i za jakiś czas to wpłynie na liczbę gości. Mimo wszystko, ludzi tam było sporo. Stanowczo za dużo - klienci (a zwłaszcza turyści, bo to z nich tylko zdzierano, z tego, co zauważyliśmy) powinni się zbuntować i omijać ten lokal szerokim łukiem. Bardzo szerokim łukiem, najlepiej przez Kraków.

Po powrocie z Zakopanego przez cały tydzień marzyłam o tym, żeby ominęły mnie pozostałe atrakcje towarzyskie (a trochę się ich szykowało w pracy). Wiecie, introwertyczka potrzebowała świętego spokoju, żeby odzyskać energię :-D Na szczęście, jakoś udało mi się uniknąć tych atrakcji. W pracy zaraz po przyjściu zakładałam słuchawki na uszy i udawałam, że mnie nie ma. Swoją drogą, słyszeliście o copy, który pisze, słuchając heavy metalu? No, to właśnie słyszycie ;-)

Co do książek - czytam właśnie jedną branżową, o pozycjonowaniu. Całkiem spoko, zwłaszcza ciekawostki takie, jak o akcji kretyn. Fajnie się dowiedzieć czegoś nowego (no, prawie, bo książka jest sprzed paru lat, a SEO to dziedzina, w której zmiany zachodzą bardzo szybko). Dokończyłam wreszcie Meryl Streep. Znowu ona! i nie wiem, czy książka była słaba, czy tylko jej tłumaczenie. Raczej to pierwsze, bo za dużo niepotrzebnych mi szczegółów. Lubię biografię, ale tę się dość ciężko czytało i teraz przerzuciłam się na coś lżejszego - Jakuba Wędrowycza.

Dziś się lenię, ale nie do końca. Było trochę rzeczy do ogarnięcia z rana, przez co nie mogłam się powylegiwać w łóżku do późna. Szkoda, bo miałam ochotę. Dopiero po południu znalazłam trochę czasu dla siebie, który postanowiłam wykorzystać na, jak widzicie, zmianę szablonu. Od razu blog lepiej działa, szybciej się ładuje i, oczywiście, ładniej wygląda. Same plusy, co? :-)

Już mam pomysły na kilka nowych postów. Nic tak nie zachęca, jak czysty zeszyt ;-)

A co tam u Was nowego? :-)

Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket

Copyright © Blog lifestylowy - Pomysłowa , Blogger