05 stycznia

Po raz drugi w tej samej rzece

To chyba tak wygląda - przyjeżdżam na urlop do Polski i znikam z bloga. Wiecie, dlaczego? Bo to miejsce pomaga mi przyspieszyć upływ czasu. A na tym zależy mi tylko wtedy, gdy jestem za granicą i odliczam dni do powrotu. Gdy tylko wracam do kraju, odruchowo tracę wenę. Nieważne, że mam sporo wolnego czasu. Boję się, że kiedy dalej będę regularnie pisać bloga, ten czas, tak cenny czas spędzony w Polsce, minie o wiele szybciej. I boję się tego, co bym napisała. I boję się w ogóle, tak siąść do laptopa i zacząć cokolwiek pisać. Bo to sprawi, że ten czas upłynie, i mam wrażenie, że szybciej. Bo łudzę się, że jak się tutaj nie pokażę, jak nie napiszę nic, jak się schowam przed wszystkimi, to i czas mnie nie znajdzie i nie minie mi za szybko.

A ja się właśnie boję się upływającego czasu. Ostatnio trochę mniej, ale jednak. Nie umiem się pogodzić z tym, że każda chwila mija bezpowrotnie. Mam poczucie, że powinnam każdy moment wykorzystać jak najbardziej produktywnie i cieszyć się chwilą. Ale kiedy się cieszę, to nagle się okazuje, że już wszystko się skończyło, nadchodzi kolejny poniedziałek i jest mnie o tydzień mniej. I to mnie wręcz fizycznie boli.

Ogólnie, ostatnie miesiące były dla mnie trudne. Na blogu też to było widać... Oberwałam potężnie, ze strony, z której w życiu bym się tego nie spodziewała i był to cios prosto w niezagojoną ranę. Właściwie, to była seria coraz silniejszych uderzeń, takich, jakby na próbę, tak, jakby ten ktoś sprawdzał, gdzie walić, żeby zabolało. A ja czułam przecież każde uderzenie i po każdym było mi gorzej. I w końcu walnął, trafił, a ja się rozpadłam na kawałki. Zawsze wydawało mi się, że to sformułowanie to tylko takie sobie poetyckie, malownicze wyrażenie. Aż zrozumiałam, że naprawdę tak można się poczuć - bo tak się czułam. I wiedziałam, że albo zawołam o pomoc, albo już nigdy się nie pozbieram. Ale nie miałam siły zawołać.




Nieraz w życiu miałam porządnego doła, ale one zawsze mijały. Po kilku godzinach, dniach, miesiącu... To były zawsze takie fale cierpienia i smutku, które mnie ogarniały całą. Potem słabły  i odpuszczały na chwilę. I potem już tylko przypływały, wpadały w odwiedziny coraz rzadziej i rzadziej. A teraz utonęłam w tym smutku. On we mnie zamieszkał. Z trudem zmuszałam się do robienia czegokolwiek. Nagle zauważyłam, że ja się nawet już uśmiecham przez ten smutek - już nie dlatego, że naprawdę chcę się uśmiechać, ale dlatego, że czuję, że wypada, bo nie chcę martwić najbliższych, nie chcę ciągle okazywać, że coś jest nie tak, chociaż to we mnie aż krzyczy. Ale to, że nie chciałam zaakceptować tego stanu, w niczym mi nie pomagało. I kiedy tak obrywałam, raz po raz, próbowałam jakoś zareagować, obronić się, ale z tej bezradności tylko waliłam na oślep. W tych wszystkich, którzy byli najbliżej. I ciągle przypominało mi się, jak dostawałam kolejne ciosy - i chociaż to było już tylko wspomnienie, dalej próbowałam się bronić i waliłam na oślep. Znowu w najbliższych. I z tym czułam się jeszcze gorzej, niż z samym faktem, że w ogóle zostałam zaatakowana bez powodu. Błędne koło... Niechciany powrót do przeszłości.

I nagle coś we mnie pękło po raz setny tego miesiąca, ale tak, że wreszcie poczułam ulgę. Jakoś wszystko zaczęło powoli wracać do normy. Zaczęłam sobie szukać celu i zajęcia. Ale przede wszystkim zauważyłam, że znowu się tak naprawdę uśmiecham. Nie dlatego, że wypada, ale dlatego, że chcę. Odkryłam, że wróciła do mnie radość. I jakoś tak bardziej pogodziłam się z tym, że czas mija, że niedługo znowu będę wyjeżdżać, ale... to też szybko minie i znowu będę wracać. I już nie będę się aż tak bardzo bać powrotu, jak ostatnio.

Nie napiszę tak całkowicie wprost, o co chodzi. Czasem mam ochotę, ale jednak nie umiem aż tak się otworzyć i opowiedzieć, co przeżyłam. Zrobiłabym to tylko, jeśli ten blog byłby anonimowy, a już nie jest. Spisuję jednak to wszystko, co zostało mi ostatnio tak skrupulatnie odświeżone i przypomniane. Może kiedyś jednak to opublikuję. A może po prostu potrzebuję to tylko spisać i wyrzucić z siebie. Tylko spisać, tak terapeutycznie i już nigdy więcej nie wracać do tematu. I myślę sobie, że te moje wyjazdy też mi zbytnio nie pomagają. Naprawdę, wolałabym spokojnie pracować w kraju, być ciągle na miejscu. Kiedy wyjeżdżam, czuję się, jakbym przestawała uczestniczyć we własnym życiu - bo moje życie jest tutaj, w Polsce. Tłumaczę sobie jednak uparcie, że jeszcze trochę wytrzymam. Jeszcze ten jeden wyjazd. Jeszcze ten jeden. I tak za każdym razem.

Plan był taki, że jeszcze pół roku. Tyle, że wtedy żyłam złudzeniem, jak to super będzie, gdy wrócę na stałe. Teraz czuję, że na to poczekam o wiele dłużej niż bym chciała i myślę nad tym, żeby w takim razie pracować za granicą jeszcze co najmniej do końca roku. Będę wyjeżdżać do skutku, aż coś się wreszcie zmieni. Choć często czuję, że w takim razie chyba musiałabym już wyjeżdżać do końca życia, bo wcale się na żadne zmiany nie zanosi... To pewnie też jest powód, który mnie wprowadza w takie stany, jak ostatnio. Nie lubię niepewności. Nie jestem zbyt cierpliwa. Teraz sobie powtarzam "wytrzymaj jeszcze trochę", ale boję się, że przyjdzie taki moment, że nie będę w stanie i wtedy to ja będę musiała wszystko zmienić. Boję się tylko, że kiedyś się okaże, że tracę czas na czekanie na coś, co się nigdy nie wydarzy. Boję się, zaczynam szamotać i próbuję coś zmienić, ale nie mogę nic zrobić. Tylko czekać, albo zrezygnować.

Mimo wszystko jednak, staram się bardziej pozytywnie podejść do tych moich wyjazdów. Mimo wszystko, ta moja praca za granicą jest na całkiem niezłych zasadach. Mogę wyjechać na miesiąc czy dwa, a potem sobie siedzieć w Polsce, ile zechcę. Nie siedzę ciągle za granicą, tylko przez jakiś czas, a potem wracam. Ten czas minie i przyjdzie taki wyjazd, na którego koniec będę czekać jeszcze bardziej niż zwykle, bo to będzie to ostatnie zlecenie, po którym spokojnie sobie wrócę do Polski i będę wiedziała, że już nigdy więcej nie muszę. Jeszcze tylko trochę i nadejdzie ten dzień. A teraz powinnam się cieszyć tym, co mam, czyli że jeszcze ciągle jestem w kraju i jeszcze czeka mnie niejeden piękny dzień tutaj. Czuję, że nie może być szczęśliwy ktoś, kto nie docenia tego, co ma. A przecież mam tak dużo. Więcej, niż kiedyś i więcej, niż bym się wtedy spodziewała. I nawet jeśli nie dla siebie, to teraz wreszcie mam dla kogo żyć.


Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket
Copyright © Blog lifestylowy - Pomysłowa , Blogger