31 grudnia

5 filmów, które warto obejrzeć w styczniu

5 filmów, które warto obejrzeć w styczniu
Piszę tutaj ostatnio rzadziej i tak już pozostanie, ale obejrzane filmy ciągle są dobrym powodem, by wrzucić coś nowego. Dziś podzielę się z Tobą listą tych, które w ostatnim czasie mnie zachwyciły. Będzie wzruszająco, motywująco i... i dziwnie. Zaczynamy!

Photo by Krists Luhaers on Unsplash

Walt before Mickey

Nie musisz znać się na wszystkim, by osiągnąć sukces.



Nie była to może wysokobudżetowa produkcja, ale bardzo życiowa i motywująca.

Czego nauczy Cię film o Walcie Disneyu? W pierwszej kolejności: jak poprawnie pisać wyrażenie „o Walcie Disneyu”. 😃

W drugiej – żeby się nie poddawać, kiedy coś Ci nie wychodzi. I że może nie wyjść, jeśli będziesz próbował zajmować się wszystkim, a zwłaszcza tym, na czym się nie znasz. 

Przykładowo: Walt Disney był świetnym rysownikiem, ale wyjątkowo kiepskim księgowym. Na samym początku nikt go nie cenił tak, jak na to zasługiwał. Poniósł kilka wyjątkowo bolesnych porażek. A potem zbudował największy koncern medialny na świecie. 

Przypuszczam, że nawet on sam nie miał pojęcia, w którą stronę to wszystko pójdzie – ale sam wytrwale parł do przodu. Nawet wtedy, gdy wylądował na ulicy i jadł kanapki ze śmietnika. Człowieka po takich przeżyciach nic już nie zniszczy.

Co prawda, na początku akcja rozkręcała się leniwie, by pod koniec przyspieszyć, jak gdyby ktoś zaczął ekipę poganiać i ogólnie jakościowo było tak sobie. Ale i tak warto, bo ten film ma przede wszystkim wartość merytoryczną i motywacyjną.

Narodziny gwiazdy

Jeśli masz talent i ciężko pracujesz, los się do Ciebie uśmiechnie.



Pociachany, ale fajny.

Kolejna motywująca historia. Mamy tutaj Ally, młodą dziewczynę, która pracuje, ma beznadziejnego szefa i marzenia. W wolnych chwilach śpiewa w gejowskim klubie. Jest niezwykle utalentowana, więc to tylko kwestia czasu i znalezienia się w odpowiednim miejscu.

Właściwie, inaczej: ona znajduje się tam, gdzie zawsze, dając świetny występ w klubie. I na tym właśnie występie niespodziewanie pojawia się gwiazda rocka/country, Jackson Maine. Natychmiast zauważa potencjał w Ally i robi wszystko, co może, by pomóc jej się wypromować. A ta oczywiście najpierw nie chce, potem powoli się rozkręca, aż w pewnym momencie przerasta swojego mistrza. 😉

Przy okazji oczywiście zakochują się w sobie, ale ten motyw tutaj jest niezbędny. W zestawieniu z fantastyczną muzyką nagrywaną na żywo mamy świetny film o życiu, muzyce, miłości i sukcesie. Bardzo emocjonalny, wzruszający i dosłownie wbijający w fotel. Nie nudziłam się ani przez chwilę, a kawałki z filmu wciąż nucę. Niezapomniana historia, z której każdy może wyciągnąć coś dla siebie.

Zabójcze maszyny

Jeżdżące miasta, świat po apokalipsie i steampunkowy klimat.



Aaaaa… jakie to było dziwne. Takie dziwne, że aż napisałam osobną recenzję.

Aquaman

Kolorowe głębiny oceanu i człowiek, który zjednoczy wodę z ziemią.



To też było dziwne. Mamy gościa, Arthura, „mieszańca”, a to już wiadomo, że źle wróży – no i faktycznie. Jest pół-człowiekiem, pół-Atlantem, więc żyje na skraju ziemi i oceanu. Nie tolerują go ani ziemskie dzieci, ani mieszkańcy głębin.

Tymczasem jego przyrodni brat sprawuje rządy pod wodą i oczywiście wpada na świetny pomysł, by zniszczyć Ziemię. Kto go powstrzyma? No oczywiście ten podły obowiązek spada na naszego Arthura. Dostaje do towarzystwa piękną Merę i wyrusza w podróż w poszukiwaniu magicznego trójzębu, który pomoże mu wygrać nierówne starcie z bratem.

Było kolorowo jak w najnowszych Strażnikach Galaktyki. Ale oglądało się dobrze, historia mnie wciągnęła i nawet jakoś specjalnie nie raził brak poszanowania dla praw fizyki (te skoki po dachach…). Przyjemny film, ale nie wiem, czy zapamiętam go na długo.

Mowgli: Legenda dżungli

O ludzkim szczenięciu, które chciało zostać wilkiem.



Małe dziecko, gadające zwierzęta i baśniowy klimat. 

Standardowo: wataha wilków znajduje w dżungli ludzkie dziecko. Jego rodzice zostali zabici przez tygrysa. Wilki postanawiają „ludzkie szczenię” przygarnąć i wychować jak swoje. Pomagają w tym niedźwiedź i pantera, a my mamy przebłyski jak z filmów o sportowcach (te treningowe sceny!).

Przychodzi czas, by szczenięta udowodniły, że mogą oficjalnie dołączyć do stada. Niestety, tutaj już nic nie idzie po myśli Mowgliego. Dziecko musi wrócić do ludzkiej wioski i spróbować tam się odnaleźć.

Czy po latach spędzonych w dżungli wśród zwierząt Mowgli znajdzie swoje miejsce wśród ludzi? Tego nie powiem, choć ci, którzy czytali Księgę dżungli, pewnie się już domyślają.

Film był dziwny, ale wciągający, sympatyczny i wzruszający. Dobrze mi się oglądało.


W Święta obejrzałam jeszcze Thor: Ragnarok (po raz trzeci!) i Avengers: Wojnę bez granic. Ich recenzje znajdziesz tutaj: Uniwersum Marvela. Recenzje wszystkich filmów.

A Ty jaki film mi polecisz?

Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket

28 grudnia

Zabójcze maszyny - recenzja spoilerowa

Zabójcze maszyny - recenzja spoilerowa
Są takie filmy, na które trafiasz przypadkiem. Ktoś chciał iść do kina, ktoś odpalił na Netflixie... Niektóre z nich zmienią Twoje życie. Niektóre stanowią tylko świetną rozrywkę na wieczór. A jak było z tym filmem? Do której grupy go zaliczam?


Nie przeczę, że szłam na te Zabójcze maszyny totalnie bez przekonania. Coś mi tam świtało, że chyba o tym filmie czytałam, potem słyszałam, że taki sobie… No nie spodziewałam się fajerwerków. Ale nie miałam też lepszego pomysłu na wieczór. Ewentualnie taki, że jak będzie bardzo źle, to wyzeruję wreszcie te 50 kart w przeglądarce na telefonie (zastawiając go kurtką, rzecz jasna, bo Januszem nie jestem).


Na początku jest dziwnie, jak w moich snach. Jakieś wielkie miastomachiny i zamaskowana dziewczyna z buntowniczym spojrzeniem, która wbiega na mniejszy „okręt”. Mniejszy ucieka przed większym, robi się coraz bardziej epicko, kapitan Titanica manewruje nim, aż się kurzy… po czym wielki wyciąga łapska i tyleście wolność widzieli. Miastomachina pod zaborem.

W międzyczasie mamy trochę scenek rodzajowych, muzeum londyńskie, amerykańskie bożki (tu bym chętnie wstawiła znienawidzone przeze mnie „xD”), gościa, który wyszukuje perełki typu toster z XXI wieku. I ciągle klimat z serii „przyszłość tyłem naprzód” czyli trochę tak, jakbyśmy pomieszali XIX wiek z nowoczesnością. Steampunk, znaczy się – ja to tak właśnie rozumiem.

A, i pojawia się Ivan Komarenko. To właśnie ten, który wyszukuje zabytkowe tostery. I niestety stanowi konkurencję dla jakiegoś buca, więc szybko od wyszukiwania tosterów się nie uwolni, choć stać go na zdecydowanie więcej.

Potem, po wprowadzających luźnych scenkach, mamy zamach, pościg i odkrywamy, kto tu naprawdę jest czarnym charakterem. Jest tylko jedna osoba, która nie wie i prędko się tego nie dowie - oczywiście ta, dla której to najbardziej istotne. Wydaje się, że wszystkie ważne dla fabuły postaci już nie żyją i film powinien się skończyć, ale nie. Trwa dalej, bohaterowie się znajdują, wyruszają we wspólną podróż, a nam robi się z tego komedia kumpelska jak Venom, przeplatana smutnymi historiami.

Dalej jest już tylko dziwniej.

W opowieści pojawia się nowa postać, która na pierwszy rzut oka wydaje się kompletnie niepotrzebna. Dopiero potem się okazało, że nasz wyjątkowo uparty stalowy zombie ma znaczenie i jest to nawet jeden z ciekawszych wątków. I creepy też. Bardzo.

Mniej więcej w tym samym momencie na ekranie zobaczysz wyjątkowo androgyniczną Azjatkę, która uratuje skórę naszym głównym bohaterom. Nie raz.

A potem to już standardowo – nasz czarny charakter chce wszystko zniszczyć i pod pojęciem „wszystko” rozumie cały świat, zombie przez moment też, więc robi się potężna rozwałka, wszystko płonie, następuje moment kulminacyjny i nagle mamy „Luke, I am your father”. No, prawie. 😉

Dziwniej już nie będzie. Emocje powoli opadają. Chyba happy end? Świat zmierzał do zagłady po raz kolejny, ale w ostatniej chwili udało się go uratować.

Może nie byłam już tak mocno zadziwiona, jak początkiem, przywykłam do tych wszystkich machin i innych straszydeł, ale jednak, w kategorii „najdziwniejszy film jaki widziałam”, Zabójcze machiny lądują na drugim miejscu. Na pierwszym są Godlewskie, w których pływa świąteczny karp. Tego prędko nikt nie przebije, nawet steampunkowy obraz.

Widziałeś już Zabójcze maszyny? Jak Ci się podobały?

Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket
Zdjęcie tytułowe pochodzi z serwisu Filmweb

08 grudnia

12 listopada w Termach Uniejów. Czy było warto?

12 listopada w Termach Uniejów. Czy było warto?
Co robić w dodatkowy wolny dzień i to w poniedziałek? Można lamentować, jak to na poniedziałek przystało: że rozprawy w sądach odwołane, a firmy nie pracują i nie generują zysków, więc polska gospodarka niechybnie padnie tylko od tego jednego dnia... Można też zrobić dla siebie coś dobrego: wyspać się, poczytać, a potem wymoczyć się w wodzie termalnej. I ja tak właśnie uczyniłam. A poniżej opisałam, ile to kosztowało, co robić w Termach Uniejów i jak się odnaleźć. Czytaj dalej.

Termy Uniejów

I zanim zaczniemy, słówko wyjaśnienia na wszelki wypadek: powyższe zdjęcie nie pochodzi z Term Uniejów. Byłam tam po ciemku, zapomniałam zabrać wodoszczelny aparat, nie chciałam utopić smartfona, a przede wszystkim relaksowałam się z myślą, że być może w ogóle o tym nic nie napiszę. Poza tym, chwilowo nie jest tam zbyt estetycznie - dlaczego? O tym przeczytasz poniżej.






Termy Uniejów - ile to kosztuje?

Jest kilka opcji. Ja skorzystałam z biletu 49 zł/3 godziny. Mówię tu o biletach weekendowych, bo tak akurat wtedy wypadło. Korzystałam wyłącznie z kąpieli w termach. Jest tam też sauna, ale czy w ramach tej ceny - nie wiem, bo się nie skusiłam. W te 3 godziny oczywiście trzeba sobie wliczyć też kilka chwil, które poświęcisz na wysuszenie się - myślę, że ok. 10-15 minut spokojnie wystarczy.

Resztę cen znajdziesz w cenniku na stronie Term Uniejów. I tak, też boli mnie to, jak niewspółcześnie ta strona wygląda.

Na miejscu możesz cofnąć czas... albo raczej: zatrzymać go i to nawet na godzinę. Wystarczy, że wejdziesz do restauracji. Ceny wręcz zaskoczyły mnie swoją przyzwoitością. Przykładowo, 2 obiady plus kawa - 26 zł. Piwo - 6 albo 7 zł, dokładnie nie pamiętam. Drink Black Currant kosztował 10 zł, porcja szarlotki - 5,50 zł, a 330 ml soku - 4,50 zł. Jak na monopol w zamkniętym obiekcie, to ceny naprawdę zaskakująco przyjazne.

A jak z tym zatrzymywaniem czasu? Załóżmy, że wszedłeś o 17:00. Po godzinie stwierdzasz, że chcesz się czegoś napić i idziesz do restauracji. Odbijasz się na wejściu, przechodząc przez bramkę... i czas staje w miejscu. Siedzisz w restauracji przez pół godziny, czyli od 18:00 do 18:30. Kiedy wracasz z powrotem na basen, wciąż masz do dyspozycji pozostałe dwie godziny, a że się przez pobyt w restauracji wszystko przesunęło, teraz z basenu wyjdziesz już o 20:30. Jeśli znów wrócisz do restauracji, godzina Twojego wyjścia z term znów się przesunie.

W efekcie, przyjechałam na godzinę 17, a wyszłam po 21, nie mając pojęcia, co się stało. Ale chętnie zastosowałabym tę zasadę w życiu ;-)

Co można robić w tych termach?

Z zasady do term jedzie się po to, by wyleżeć się w ciepłej wodzie. Największy urok ma to właśnie wtedy, gdy na dworze jest już chłodno. Ja byłam jeszcze po ciemku, więc dodatkowe wrażenia zapewniało klimatyczne oświetlenie. Dopóki nie wychodzisz z wody, jest idealnie. Możesz pływać, możesz też leżeć w wodzie, jak w Morzu Martwym (w termach ludzie wspomagali się "makaronami"). Możesz zasiąść w jacuzzi, bądź położyć się na leżaku wodnym. I zapomnieć o wszystkim, co Cię tu przygnało.

Jest to też zdrowa rozrywka, ze względu na lecznicze właściwości wód termalnych, o których więcej przeczytasz na stronie kompleksu.

Na miejscu był niezły tłum (wiadomo, wolne), ale mimo to bardzo przyjemnie.

Szczególnie polecam jacuzzi na powietrzu. Do wyboru są leżaczki i siedziska, więc nawet przy 12 stopniach można zanurzyć się w cieplutkiej, parującej solance i przestać wierzyć w to, że już listopad.

Wspomniałam już, że jest też sauna - jeśli ktoś lubi, to pewnie doceni. Mnie to nie rusza.

Jacuzzi jest także w środku, więc w razie braku miejsc na zewnątrz spokojnie znajdziesz coś we wnętrzu.

W tej chwili termy są rozbudowywane. Nie sposób tego przeoczyć, bo otaczają człowieka ze wszystkich stron budowlane sprzęty i czarna folia, a nad głową straszy żuraw. Mimo to, wciąż mi się podobało. Pewnie dlatego, że ciemno już było ;-) Jeśli ktoś jest jednak wrażliwy estetycznie, może po prostu spędzić czas głównie w środku... lub poczekać, aż skończą przebudowę.

Jak się odnaleźć w Termach Uniejów?

Po wejściu zdejmujesz kurtkę, buty zmieniasz na klapki, chowasz (dobrze jest mieć ze sobą jakąś torbę) i zostawiasz wszystko w szatni. Z tego, co pamiętam, szatnia płatna nie jest.

Następnie przechodzisz do kasy, wykupujesz bilet i dostajesz zegarek, z którym przedostajesz się już do przebieralni. Na wysokości kas są też toalety, ale ja miałam wyraźnie jakiegoś pecha i ktoś się tam chyba w damskiej zatrzasnął :-D Nic to, w przebieralniach też były - ale również nie bez problemów, bo jedna z kabin też się zatrzasnęła... Cóż, w damskiej, w której kolejki są zawsze i kilometrowe, to istna tragedia.

Trochę ciężko mi się tam było odnaleźć, ale jednak numeracja na znakach nie kłamie i trzeba się nią zasugerować, szukając na przykład szafki nr 570.

Protip na dobry początek: kiedy już się przebierzesz i wychodzisz z przebieralni, odblokuj drzwi z obu stron, a najlepiej w ogóle je otwórz. W ten sposób ułatwisz życie kolejnym chętnym.

Nie jest też łatwo znaleźć wejście na basen. Ciągle ktoś o to pytał, kiedy ja sama nie miałam pojęcia. Teraz mogę doradzić jedno: iść wzdłuż ściany, tej najbardziej odległej od kabin przebieralni. Prędzej czy później trafisz. A jak już trafisz, jesteś na basenie, w części wewnętrznej. Do części zewnętrznej przechodzi się bezpośrednio przez basen i foliowe "przepierzenie". Są chyba dwa takie przejścia.

Dodam jeszcze, że o ile spokojnie można napić się piwa czy drinka w restauracji, to nie próbowałam wynosić alkoholu do zewnętrznego basenu... ale widziałam grupkę, która to uczyniła i nawet nikt za nimi nie gonił. Nie oceniam, nawet sobie myślę, że w tym jacuzzi to jednak trochę mi jakiegoś dobrego wina brakowało ;-) Nigdzie nie było też powiedziane, że nie wolno (albo nie zauważyłam, to też bardzo prawdopodobne). Ale w sezonie podobno jest bufet na zewnątrz.

Czy warto jechać do term w Uniejowie?

No ba! Pytanie! Jeśli tylko relaks oznacza dla Ciebie dobre towarzystwo, ciepłą wodę i bąbelki, w termach Ci się spodoba. Pod warunkiem, że weźmiesz ze sobą dobre towarzystwo. Można się tam poczuć trochę po skandynawsku, szczególnie późną jesienią, gdy od 16 jest ciemno. Zastanawiałam się tylko, czy nie odcierpię później wyłażenia z ciepłej wody na te 12 stopni (celem obejścia basenu i zorientowania się w sytuacji), ale jednak nic mi nie było. Chętnie tam wrócę, jak się już rozbudują. No i kusi mnie teraz też mała wyprawa do term w górach, kiedy już będzie śnieg i mróz. To może być dopiero przeżycie!

A Ty byłeś już w termach? A może dopiero się wybierasz?

Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket
Copyright © Blog lifestylowy - Pomysłowa , Blogger