31 grudnia

5 filmów, które warto obejrzeć w styczniu

5 filmów, które warto obejrzeć w styczniu
Piszę tutaj ostatnio rzadziej i tak już pozostanie, ale obejrzane filmy ciągle są dobrym powodem, by wrzucić coś nowego. Dziś podzielę się z Tobą listą tych, które w ostatnim czasie mnie zachwyciły. Będzie wzruszająco, motywująco i... i dziwnie. Zaczynamy!

Photo by Krists Luhaers on Unsplash

Walt before Mickey

Nie musisz znać się na wszystkim, by osiągnąć sukces.



Nie była to może wysokobudżetowa produkcja, ale bardzo życiowa i motywująca.

Czego nauczy Cię film o Walcie Disneyu? W pierwszej kolejności: jak poprawnie pisać wyrażenie „o Walcie Disneyu”. 😃

W drugiej – żeby się nie poddawać, kiedy coś Ci nie wychodzi. I że może nie wyjść, jeśli będziesz próbował zajmować się wszystkim, a zwłaszcza tym, na czym się nie znasz. 

Przykładowo: Walt Disney był świetnym rysownikiem, ale wyjątkowo kiepskim księgowym. Na samym początku nikt go nie cenił tak, jak na to zasługiwał. Poniósł kilka wyjątkowo bolesnych porażek. A potem zbudował największy koncern medialny na świecie. 

Przypuszczam, że nawet on sam nie miał pojęcia, w którą stronę to wszystko pójdzie – ale sam wytrwale parł do przodu. Nawet wtedy, gdy wylądował na ulicy i jadł kanapki ze śmietnika. Człowieka po takich przeżyciach nic już nie zniszczy.

Co prawda, na początku akcja rozkręcała się leniwie, by pod koniec przyspieszyć, jak gdyby ktoś zaczął ekipę poganiać i ogólnie jakościowo było tak sobie. Ale i tak warto, bo ten film ma przede wszystkim wartość merytoryczną i motywacyjną.

Narodziny gwiazdy

Jeśli masz talent i ciężko pracujesz, los się do Ciebie uśmiechnie.



Pociachany, ale fajny.

Kolejna motywująca historia. Mamy tutaj Ally, młodą dziewczynę, która pracuje, ma beznadziejnego szefa i marzenia. W wolnych chwilach śpiewa w gejowskim klubie. Jest niezwykle utalentowana, więc to tylko kwestia czasu i znalezienia się w odpowiednim miejscu.

Właściwie, inaczej: ona znajduje się tam, gdzie zawsze, dając świetny występ w klubie. I na tym właśnie występie niespodziewanie pojawia się gwiazda rocka/country, Jackson Maine. Natychmiast zauważa potencjał w Ally i robi wszystko, co może, by pomóc jej się wypromować. A ta oczywiście najpierw nie chce, potem powoli się rozkręca, aż w pewnym momencie przerasta swojego mistrza. 😉

Przy okazji oczywiście zakochują się w sobie, ale ten motyw tutaj jest niezbędny. W zestawieniu z fantastyczną muzyką nagrywaną na żywo mamy świetny film o życiu, muzyce, miłości i sukcesie. Bardzo emocjonalny, wzruszający i dosłownie wbijający w fotel. Nie nudziłam się ani przez chwilę, a kawałki z filmu wciąż nucę. Niezapomniana historia, z której każdy może wyciągnąć coś dla siebie.

Zabójcze maszyny

Jeżdżące miasta, świat po apokalipsie i steampunkowy klimat.



Aaaaa… jakie to było dziwne. Takie dziwne, że aż napisałam osobną recenzję.

Aquaman

Kolorowe głębiny oceanu i człowiek, który zjednoczy wodę z ziemią.



To też było dziwne. Mamy gościa, Arthura, „mieszańca”, a to już wiadomo, że źle wróży – no i faktycznie. Jest pół-człowiekiem, pół-Atlantem, więc żyje na skraju ziemi i oceanu. Nie tolerują go ani ziemskie dzieci, ani mieszkańcy głębin.

Tymczasem jego przyrodni brat sprawuje rządy pod wodą i oczywiście wpada na świetny pomysł, by zniszczyć Ziemię. Kto go powstrzyma? No oczywiście ten podły obowiązek spada na naszego Arthura. Dostaje do towarzystwa piękną Merę i wyrusza w podróż w poszukiwaniu magicznego trójzębu, który pomoże mu wygrać nierówne starcie z bratem.

Było kolorowo jak w najnowszych Strażnikach Galaktyki. Ale oglądało się dobrze, historia mnie wciągnęła i nawet jakoś specjalnie nie raził brak poszanowania dla praw fizyki (te skoki po dachach…). Przyjemny film, ale nie wiem, czy zapamiętam go na długo.

Mowgli: Legenda dżungli

O ludzkim szczenięciu, które chciało zostać wilkiem.



Małe dziecko, gadające zwierzęta i baśniowy klimat. 

Standardowo: wataha wilków znajduje w dżungli ludzkie dziecko. Jego rodzice zostali zabici przez tygrysa. Wilki postanawiają „ludzkie szczenię” przygarnąć i wychować jak swoje. Pomagają w tym niedźwiedź i pantera, a my mamy przebłyski jak z filmów o sportowcach (te treningowe sceny!).

Przychodzi czas, by szczenięta udowodniły, że mogą oficjalnie dołączyć do stada. Niestety, tutaj już nic nie idzie po myśli Mowgliego. Dziecko musi wrócić do ludzkiej wioski i spróbować tam się odnaleźć.

Czy po latach spędzonych w dżungli wśród zwierząt Mowgli znajdzie swoje miejsce wśród ludzi? Tego nie powiem, choć ci, którzy czytali Księgę dżungli, pewnie się już domyślają.

Film był dziwny, ale wciągający, sympatyczny i wzruszający. Dobrze mi się oglądało.


W Święta obejrzałam jeszcze Thor: Ragnarok (po raz trzeci!) i Avengers: Wojnę bez granic. Ich recenzje znajdziesz tutaj: Uniwersum Marvela. Recenzje wszystkich filmów.

A Ty jaki film mi polecisz?

Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket

28 grudnia

Zabójcze maszyny - recenzja spoilerowa

Zabójcze maszyny - recenzja spoilerowa
Są takie filmy, na które trafiasz przypadkiem. Ktoś chciał iść do kina, ktoś odpalił na Netflixie... Niektóre z nich zmienią Twoje życie. Niektóre stanowią tylko świetną rozrywkę na wieczór. A jak było z tym filmem? Do której grupy go zaliczam?


Nie przeczę, że szłam na te Zabójcze maszyny totalnie bez przekonania. Coś mi tam świtało, że chyba o tym filmie czytałam, potem słyszałam, że taki sobie… No nie spodziewałam się fajerwerków. Ale nie miałam też lepszego pomysłu na wieczór. Ewentualnie taki, że jak będzie bardzo źle, to wyzeruję wreszcie te 50 kart w przeglądarce na telefonie (zastawiając go kurtką, rzecz jasna, bo Januszem nie jestem).


Na początku jest dziwnie, jak w moich snach. Jakieś wielkie miastomachiny i zamaskowana dziewczyna z buntowniczym spojrzeniem, która wbiega na mniejszy „okręt”. Mniejszy ucieka przed większym, robi się coraz bardziej epicko, kapitan Titanica manewruje nim, aż się kurzy… po czym wielki wyciąga łapska i tyleście wolność widzieli. Miastomachina pod zaborem.

W międzyczasie mamy trochę scenek rodzajowych, muzeum londyńskie, amerykańskie bożki (tu bym chętnie wstawiła znienawidzone przeze mnie „xD”), gościa, który wyszukuje perełki typu toster z XXI wieku. I ciągle klimat z serii „przyszłość tyłem naprzód” czyli trochę tak, jakbyśmy pomieszali XIX wiek z nowoczesnością. Steampunk, znaczy się – ja to tak właśnie rozumiem.

A, i pojawia się Ivan Komarenko. To właśnie ten, który wyszukuje zabytkowe tostery. I niestety stanowi konkurencję dla jakiegoś buca, więc szybko od wyszukiwania tosterów się nie uwolni, choć stać go na zdecydowanie więcej.

Potem, po wprowadzających luźnych scenkach, mamy zamach, pościg i odkrywamy, kto tu naprawdę jest czarnym charakterem. Jest tylko jedna osoba, która nie wie i prędko się tego nie dowie - oczywiście ta, dla której to najbardziej istotne. Wydaje się, że wszystkie ważne dla fabuły postaci już nie żyją i film powinien się skończyć, ale nie. Trwa dalej, bohaterowie się znajdują, wyruszają we wspólną podróż, a nam robi się z tego komedia kumpelska jak Venom, przeplatana smutnymi historiami.

Dalej jest już tylko dziwniej.

W opowieści pojawia się nowa postać, która na pierwszy rzut oka wydaje się kompletnie niepotrzebna. Dopiero potem się okazało, że nasz wyjątkowo uparty stalowy zombie ma znaczenie i jest to nawet jeden z ciekawszych wątków. I creepy też. Bardzo.

Mniej więcej w tym samym momencie na ekranie zobaczysz wyjątkowo androgyniczną Azjatkę, która uratuje skórę naszym głównym bohaterom. Nie raz.

A potem to już standardowo – nasz czarny charakter chce wszystko zniszczyć i pod pojęciem „wszystko” rozumie cały świat, zombie przez moment też, więc robi się potężna rozwałka, wszystko płonie, następuje moment kulminacyjny i nagle mamy „Luke, I am your father”. No, prawie. 😉

Dziwniej już nie będzie. Emocje powoli opadają. Chyba happy end? Świat zmierzał do zagłady po raz kolejny, ale w ostatniej chwili udało się go uratować.

Może nie byłam już tak mocno zadziwiona, jak początkiem, przywykłam do tych wszystkich machin i innych straszydeł, ale jednak, w kategorii „najdziwniejszy film jaki widziałam”, Zabójcze machiny lądują na drugim miejscu. Na pierwszym są Godlewskie, w których pływa świąteczny karp. Tego prędko nikt nie przebije, nawet steampunkowy obraz.

Widziałeś już Zabójcze maszyny? Jak Ci się podobały?

Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket
Zdjęcie tytułowe pochodzi z serwisu Filmweb

08 grudnia

12 listopada w Termach Uniejów. Czy było warto?

12 listopada w Termach Uniejów. Czy było warto?
Co robić w dodatkowy wolny dzień i to w poniedziałek? Można lamentować, jak to na poniedziałek przystało: że rozprawy w sądach odwołane, a firmy nie pracują i nie generują zysków, więc polska gospodarka niechybnie padnie tylko od tego jednego dnia... Można też zrobić dla siebie coś dobrego: wyspać się, poczytać, a potem wymoczyć się w wodzie termalnej. I ja tak właśnie uczyniłam. A poniżej opisałam, ile to kosztowało, co robić w Termach Uniejów i jak się odnaleźć. Czytaj dalej.

Termy Uniejów

I zanim zaczniemy, słówko wyjaśnienia na wszelki wypadek: powyższe zdjęcie nie pochodzi z Term Uniejów. Byłam tam po ciemku, zapomniałam zabrać wodoszczelny aparat, nie chciałam utopić smartfona, a przede wszystkim relaksowałam się z myślą, że być może w ogóle o tym nic nie napiszę. Poza tym, chwilowo nie jest tam zbyt estetycznie - dlaczego? O tym przeczytasz poniżej.






Termy Uniejów - ile to kosztuje?

Jest kilka opcji. Ja skorzystałam z biletu 49 zł/3 godziny. Mówię tu o biletach weekendowych, bo tak akurat wtedy wypadło. Korzystałam wyłącznie z kąpieli w termach. Jest tam też sauna, ale czy w ramach tej ceny - nie wiem, bo się nie skusiłam. W te 3 godziny oczywiście trzeba sobie wliczyć też kilka chwil, które poświęcisz na wysuszenie się - myślę, że ok. 10-15 minut spokojnie wystarczy.

Resztę cen znajdziesz w cenniku na stronie Term Uniejów. I tak, też boli mnie to, jak niewspółcześnie ta strona wygląda.

Na miejscu możesz cofnąć czas... albo raczej: zatrzymać go i to nawet na godzinę. Wystarczy, że wejdziesz do restauracji. Ceny wręcz zaskoczyły mnie swoją przyzwoitością. Przykładowo, 2 obiady plus kawa - 26 zł. Piwo - 6 albo 7 zł, dokładnie nie pamiętam. Drink Black Currant kosztował 10 zł, porcja szarlotki - 5,50 zł, a 330 ml soku - 4,50 zł. Jak na monopol w zamkniętym obiekcie, to ceny naprawdę zaskakująco przyjazne.

A jak z tym zatrzymywaniem czasu? Załóżmy, że wszedłeś o 17:00. Po godzinie stwierdzasz, że chcesz się czegoś napić i idziesz do restauracji. Odbijasz się na wejściu, przechodząc przez bramkę... i czas staje w miejscu. Siedzisz w restauracji przez pół godziny, czyli od 18:00 do 18:30. Kiedy wracasz z powrotem na basen, wciąż masz do dyspozycji pozostałe dwie godziny, a że się przez pobyt w restauracji wszystko przesunęło, teraz z basenu wyjdziesz już o 20:30. Jeśli znów wrócisz do restauracji, godzina Twojego wyjścia z term znów się przesunie.

W efekcie, przyjechałam na godzinę 17, a wyszłam po 21, nie mając pojęcia, co się stało. Ale chętnie zastosowałabym tę zasadę w życiu ;-)

Co można robić w tych termach?

Z zasady do term jedzie się po to, by wyleżeć się w ciepłej wodzie. Największy urok ma to właśnie wtedy, gdy na dworze jest już chłodno. Ja byłam jeszcze po ciemku, więc dodatkowe wrażenia zapewniało klimatyczne oświetlenie. Dopóki nie wychodzisz z wody, jest idealnie. Możesz pływać, możesz też leżeć w wodzie, jak w Morzu Martwym (w termach ludzie wspomagali się "makaronami"). Możesz zasiąść w jacuzzi, bądź położyć się na leżaku wodnym. I zapomnieć o wszystkim, co Cię tu przygnało.

Jest to też zdrowa rozrywka, ze względu na lecznicze właściwości wód termalnych, o których więcej przeczytasz na stronie kompleksu.

Na miejscu był niezły tłum (wiadomo, wolne), ale mimo to bardzo przyjemnie.

Szczególnie polecam jacuzzi na powietrzu. Do wyboru są leżaczki i siedziska, więc nawet przy 12 stopniach można zanurzyć się w cieplutkiej, parującej solance i przestać wierzyć w to, że już listopad.

Wspomniałam już, że jest też sauna - jeśli ktoś lubi, to pewnie doceni. Mnie to nie rusza.

Jacuzzi jest także w środku, więc w razie braku miejsc na zewnątrz spokojnie znajdziesz coś we wnętrzu.

W tej chwili termy są rozbudowywane. Nie sposób tego przeoczyć, bo otaczają człowieka ze wszystkich stron budowlane sprzęty i czarna folia, a nad głową straszy żuraw. Mimo to, wciąż mi się podobało. Pewnie dlatego, że ciemno już było ;-) Jeśli ktoś jest jednak wrażliwy estetycznie, może po prostu spędzić czas głównie w środku... lub poczekać, aż skończą przebudowę.

Jak się odnaleźć w Termach Uniejów?

Po wejściu zdejmujesz kurtkę, buty zmieniasz na klapki, chowasz (dobrze jest mieć ze sobą jakąś torbę) i zostawiasz wszystko w szatni. Z tego, co pamiętam, szatnia płatna nie jest.

Następnie przechodzisz do kasy, wykupujesz bilet i dostajesz zegarek, z którym przedostajesz się już do przebieralni. Na wysokości kas są też toalety, ale ja miałam wyraźnie jakiegoś pecha i ktoś się tam chyba w damskiej zatrzasnął :-D Nic to, w przebieralniach też były - ale również nie bez problemów, bo jedna z kabin też się zatrzasnęła... Cóż, w damskiej, w której kolejki są zawsze i kilometrowe, to istna tragedia.

Trochę ciężko mi się tam było odnaleźć, ale jednak numeracja na znakach nie kłamie i trzeba się nią zasugerować, szukając na przykład szafki nr 570.

Protip na dobry początek: kiedy już się przebierzesz i wychodzisz z przebieralni, odblokuj drzwi z obu stron, a najlepiej w ogóle je otwórz. W ten sposób ułatwisz życie kolejnym chętnym.

Nie jest też łatwo znaleźć wejście na basen. Ciągle ktoś o to pytał, kiedy ja sama nie miałam pojęcia. Teraz mogę doradzić jedno: iść wzdłuż ściany, tej najbardziej odległej od kabin przebieralni. Prędzej czy później trafisz. A jak już trafisz, jesteś na basenie, w części wewnętrznej. Do części zewnętrznej przechodzi się bezpośrednio przez basen i foliowe "przepierzenie". Są chyba dwa takie przejścia.

Dodam jeszcze, że o ile spokojnie można napić się piwa czy drinka w restauracji, to nie próbowałam wynosić alkoholu do zewnętrznego basenu... ale widziałam grupkę, która to uczyniła i nawet nikt za nimi nie gonił. Nie oceniam, nawet sobie myślę, że w tym jacuzzi to jednak trochę mi jakiegoś dobrego wina brakowało ;-) Nigdzie nie było też powiedziane, że nie wolno (albo nie zauważyłam, to też bardzo prawdopodobne). Ale w sezonie podobno jest bufet na zewnątrz.

Czy warto jechać do term w Uniejowie?

No ba! Pytanie! Jeśli tylko relaks oznacza dla Ciebie dobre towarzystwo, ciepłą wodę i bąbelki, w termach Ci się spodoba. Pod warunkiem, że weźmiesz ze sobą dobre towarzystwo. Można się tam poczuć trochę po skandynawsku, szczególnie późną jesienią, gdy od 16 jest ciemno. Zastanawiałam się tylko, czy nie odcierpię później wyłażenia z ciepłej wody na te 12 stopni (celem obejścia basenu i zorientowania się w sytuacji), ale jednak nic mi nie było. Chętnie tam wrócę, jak się już rozbudują. No i kusi mnie teraz też mała wyprawa do term w górach, kiedy już będzie śnieg i mróz. To może być dopiero przeżycie!

A Ty byłeś już w termach? A może dopiero się wybierasz?

Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket

18 listopada

System zdecyduje za Ciebie, wtorkodziałek i H&M. 29 października - 18 listopada

System zdecyduje za Ciebie, wtorkodziałek i H&M. 29 października - 18 listopada
Jesienią dążę do przytulności. Wyciągam z szafy długie swetry, miękkie koce i pluszowe poszewki na poduszki. Odpalam podgrzewacze i nastrojowe lampki. Rozpoczynam sezon na grzańca i rozgrzewającą herbatkę z rumem. Za to lubię jesień. Długie wieczory spędzone pod kocem i z serialem są spoko. Jesień jest spoko - dopóki nie muszę wychodzić z domu ;-)

przytulnie

Przegląd tygodnia

I tak właśnie wyglądają moje ostatnie tygodnie. Dom, koc, a od kilku dni także kot i nowy projekt, z którym próbuję wystartować.






I czy ja już mówiłam, że odpalenie domeny niby takie proste, a u mnie wiecznie jakieś problemy? No to mówię jeszcze raz.

Nie był łatwiejszy wtorkodziałek, czyli wtorek po wolnym poniedziałku. Za to ten niespodziewanie wolny 12 listopada okazał się wyjątkowo udany, a dlaczego - o tym wkrótce napiszę.

Byłam na karaoke. Po co ja tam chodzę? Dobre pytanie. Ilekroć widzę te same twarze (względnie, ilekroć słyszę te same głosy i piosenki, jak np. moją "ulubioną" Babę zesłał Bóg), tylekroć sama się nad tym zastanawiam. Jest w moim mieście pewne stałe grono, które bywa na każdej takiej imprezie, jaka tylko się odbywa. W efekcie mam już lekki przesyt tych osób, no ale co poradzić ;-) W sumie też jestem jedną z tych stałych twarzy, które raczej się na karaoke zobaczy.

Najnowsze wpisy


Z racji tego, że standardowych zajęć mi nie ubyło, a jeszcze sobie dowaliłam ich więcej, na blogu w ostatnim czasie trochę ciszej i pojawił się tylko jeden wpis:

Go to Hel czyli na koniec Polski


Przegląd internetów

Wyobraź sobie świat, w którym system decyduje za Ciebie, co Ci się należy. Jesteś nieustannie oceniany. Palisz w niedozwolonym miejscu? Ocena 5 punktów w dół. Przeprowadziłeś staruszkę przez jezdnię? 2 punkty w górę. Przekroczyłeś dozwoloną prędkość? Minus 20 punktów. A im mniej punktów uzbierasz, tym mniej Ci wolno. 

Nie kupisz biletów na samolot. Zapomnij o biletach na pociąg w klasie biznes. Twoje dziecko nie zostanie przyjęte do wybranej szkoły. Być może w ogóle nie dostaniesz pracy. 

Jeśli jednak sprawujesz się dobrze, jako wzorowy obywatel z łatwością znajdziesz partnera w aplikacji randkowej, będziesz płacić mniej za prąd i łatwiej zorganizujesz zagraniczny wyjazd na wakacje. 

Chciałbyś tak żyć? Bo dla mnie to jakaś chora odmiana szkolnego systemu oceny zachowania. Tego, w którym dobrą ocenę mają tylko konformistyczne jednostki. Te, które nie zadają pytań, nie dyskutują i spełniają definicję pokornego cielęcia, które dwie matki ssie.

Za inspirację dziękuję Outriders i polecam ich Brief czyli dobrze napisany przegląd wydarzeń na świecie. Dość podobną historię opowiada także Jakub Szczęsny: Życie jako usługa. Twoją wartość określa level w aplikacji.


Chwilę temu przeczytałam wpis, po którym stwierdziłam, że nie jestem postępową blogerką. Bo wszędzie teraz te kubeczki menstruacyjne, wszyscy się uparli je reklamować w jednym momencie, a mnie śniadanie do gardła podchodzi. Tak samo, jak przy reklamach środków higienicznych w porze obiadowej albo porannym truciu w radiu o suchości i nietrzymaniu. Moja granica jest gdzieś wcześniej. Owszem, to życiowe i normalne, ale mam pewne obiekcje, gdy ktoś nie tylko porusza taką tematykę, ale też nadmiernie... hmmm... się zagłębia. Hej, to już nie edukacja, tylko ekshibicjonizm :-)


HM (oczywiście wiem, że nie tak się to pisze, ale Blogger ma jakiś błąd i wrzuca mi zamiast znaku "and" znacznik HTML) wraz z Moschino wypuściło kolekcję ubrań. Zamysł jest podobny jak w przypadku zeszłorocznych koszul ze wzorem w stylu "zasłony z domu starców" z kolekcji Erdem: ma być bardzo drogo i bardzo bez sensu.

Tym razem jednak grupą docelową nie są hipsterzy i panowie ubierani przez matki, a celem - skuteczna antykoncepcja, a najprawdopodobniej wręcz przeciwnie... No złącz sobie poniższe ubrania w stylizację. Różowe futerka, puchowe bolerka... Kogo widzisz? Bo ja panią, która w tymże outficie i z taką torebką na pewno zrobi wrażenie na tirowcach przy S1...


Witaj. Z tej strony Ellen z Pewnej Firmy Sprzedającej Kule. Cenimy Twój blog i styl, w jakim go piszesz. Ponieważ Twoje artykuły są dla nas odpowiednie, by przedstawić w nich naszą firmę, chcielibyśmy zaprosić Cię do współpracy opartej na równości i obopólnych korzyściach.

Napisz artykuł o naszych produktach na blogu na około 400-500 słów, z dwoma zdjęciami, z trzema linkami.

Wypromuj go w social mediach.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o równość i obopólne korzyści, bo dalej jest tylko zachęta do kontaktu w razie problemów i pozdrowienia. Maila rzekomo napisała Ellen, w podpisie widocznym dla Gmaila widnieje Johnny, natomiast w adresie mailowym niejaka Maisie Grunds. No i adres w domenie gmail.com, a nie firmowej. Słowem: spamerzy są już nawet na naszych blogach...

Też tak sądzisz? I jak Ci minął tydzień?

Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket

31 października

Go to Hel... czyli na Koniec Polski

Go to Hel... czyli na Koniec Polski
Ja wiem, że dziś Halloween i należałoby popłynąć z nurtem, wrzucając jakieś przepisy na Halloween, wystrój czy propozycje przebrań na imprezę... Tylko że to do mnie niepodobne. Niespecjalnie mnie interesuje to "święto" i nie widzę powodu, by się raz w roku przebierać się za wredną zmorę, skoro właściwie jestem nią przez cały czas ;-)

plaża na Helu

Kiedy wrzuciłam na FB zdjęcia z tekstem, że na Helu jest piekielnie fajnie, nie każdy zrozumiał ten mój "piekielny" dowcip językowy. A tymczasem po polsku "go to Hel" nie oznacza wcale nic zdrożnego. Ba, po ostatnim weekendzie stwierdzam, że to nie złorzeczenie, a wręcz wyjątkowo dobre życzenia. Choć na początku zdarzyło mi się w to zwątpić... ale po kolei.


Czemu akurat Hel?

W sumie to nie wiem. Po prostu tak wyszło, jedziemy na Hel i już. Bo chcieliśmy nad morze, ale gdzieś, gdzie jeszcze nie byliśmy. Na Hel jest też w miarę prosta droga i da się tam całkiem szybko dojechać - ale o tym za chwilę. A, i jeszcze foczki są, a foczki zawsze spoko. Jak nie wierzysz, to Janinę spytaj.

Jak dojechać na Hel?

Z Częstochowy jedzie się prosto. Raczej trudno zabłądzić ;-) Tym razem całą trasę w obie strony zrobiliśmy we własnym zakresie, czyli autem. I polecam. Wyjeżdżasz, kiedy Ci to pasuje, robisz przystanki, kiedy chcesz i dojeżdżasz w max. 6 godzin, a nie 18. A, i jeszcze możesz się zapakować na weekend jak na 2 miesiące. W kwestii kosztów - lepszy gaz niż benzyna, wiadomo. Wtedy dojazd na te 1000 km w obie strony powinien się zamknąć w ok. 400 zł, łącznie z wjazdem na autostradę. Tak przy okazji, kompletnie nie rozumiem, czemu płacimy podwójnie - nie wystarczą VAT i akcyza wliczone w cenę paliwa?

Co jest na tym Helu?

Hel to półwysep - taki wystający element w geografii Polski, a że wystaje w morze, to jest tym morzem otoczony z trzech stron. I w tym tkwi jego główna zaleta. W najwęższym punkcie cyplu (gdzieś na wysokości Kuźnicy) jeden brzeg od drugiego dzielą zaledwie 2 km. Jeśli kochasz morze tak jak ja, sama świadomość tego sprawi Ci frajdę. Na dodatek, kiedy jedziesz przez półwysep, co jakiś czas widzisz wodę, głównie po swojej prawej stronie.

Poza tym jest tam Koniec Polski, czyli najbardziej wysunięty na północ punkt kraju, plaża, port i latarnia morska. Do tego cała masa fajnych lokali z dobrą muzyką i jeszcze lepszym jedzeniem. Jest też dzika plaża na wojskowych terenach, na której zobaczysz wraki statków. Dodatkowo, jeśli jedziesz autem, możesz zwiedzić sobie cały cypel i zajrzeć na przykład do Jastarni czy też uwielbianej przez artystów Juraty. No i fokarium, pamiętajmy o fokarium.

Gdzie spać na Helu?

Zacznijmy od tego, że październik to już okres poza sezonem... i jak się okazuje, wcale jakoś szczególnie nie zmniejszyło to liczby turystów na Helu, ani liczby dostępnych pokoi. Trzeba było obdzwonić sporo miejsc, by w końcu znaleźć jakieś fajne. Wreszcie udało się nam wykombinować takie tuż przy plaży, a nie w sąsiedniej miejscowości ;-)

Tu niestety objawiła się jednak pewna piekielność Helu, o której wspomniałam we wstępie. Mianowicie, przyjechaliśmy na miejsce nocą, ok. 00:30. Poszliśmy spać jeszcze później, bo prawie o 4 nad ranem. O 9 rano obudziło nas stukanie, pukanie... a zaraz potem dźwięki piły mechanicznej. To właśnie miałam na myśli, pisząc "sounds like Hel". Z przekonaniem, że ta nazwa zdecydowanie przypadkowa nie jest.

Dopiero potem się okazało, że może być fajnie, ale trzeba najpierw wystawić nos spod kołdry i wyleźć nad morze ;-)

Samo miejsce, w którym spaliśmy - Captain Morgan - przyzwoite. Nie przestraszcie się zdjęciami - nie są zbyt aktualne, a na żywo było o niebo lepiej. Pokoje czyste, łazienki ładne i chyba niedawno remontowane, łóżka wygodne. Poza sezonem 100 zł za osobę za noc. Na dole bar, w którym można zjeść i napić się piwa. Nie było problemu z zameldowaniem o północy, wystarczyło tylko wcześniej dać znać. Podobnie z późniejszym wymeldowaniem. Minusy tylko dwa - dobiegająca muzyka z baru (ale mnie nie przeszkadzała, bo to szanty 💓) i poplamione narzuty na łóżkach. Nie chcę wiedzieć, czym i przez kogo, więc natychmiast ściągnęłam i ukryłam w głębi szafy.

Gdzie jeść na Helu?

O, tu było z czym powalczyć, zdecydowanie. Kilka miejsc, które odwiedziłam:

Captain Morgan

Dobra rybka, dobry żurek (choć moim zdaniem była to zalewajka - bo z pokrojoną w kostkę kiełbasą i kawałkami ziemniaków, zupa typowa raczej dla mojego regionu, niż Pomorza). Wystrój jak na starym statku. Magda Gessler pewnie by wypierdzieliła połowę gratów. Klimat to miało, choć troszkę przytłaczający ;-)

pub Captain Morgan na Helu

Maszoperia

Spoko grzańce - zmarzliśmy potężnie i trzeba było się rozgrzać. Klimat podobny jak w pozostałych lokalach, jakkolwiek budynek jest zabytkowy. Warto przeczytać (na początku karty menu), czym właściwie była ta maszoperia - opis naprawdę zacny.

Checz

Pyszne pierogi, sądząc po kształcie - przygotowywane po domowemu. Dobre, napakowane mięsem do granic i z cieniutkim ciastem. Jak nie przepadam, tak tamte wyjątkowo mi podeszły. Poza tym pyszne piwo z wiśniami i niezrównany grzaniec pszeniczny z cytrusami. Trafiliśmy przypadkowo, wyszliśmy bardzo zadowoleni.

restauracja Checz na Helu, piwo z wiśniami, grzaniec pszeniczny z cytrusami

Kutter

Całkiem niezła w smaku pizza, ale, mimo oliwy zamiast sosów, siadła mi dość ciężko na żołądku. Obstawiam, że ciasto swoje odleżało, a nie powinno. Poza tym znowu grzaniec i tutaj też był dobry.

HELLO

Sama nic tam nie jadłam, ale obserwowałam. Solidne kawały ryby, podobno dobrej, ale potrafiły kosztować 50 zł, co dla mnie jest lekką przesadą. Typową dla nadmorskich knajp, niestety. Wystrój nie powala, jak to na Helu. Mało estetyczny - a przynajmniej nietrafiający w moją estetykę. Polecam siedzenie na zewnątrz - tam jest przynajmniej widok na morze. Od razu +100 do zajebistości.

Próbowaliśmy jeszcze grochówki na cyplu helskim, ale nie mogę znaleźć, jak się to miejsce nazywało. Biały namiot po prawej stronie (w drodze na cypel), jak coś ;-)

Co zobaczyłam na Helu?


Morze i plażę

Pustą, październikową plażę. Jak na tytułowym zdjęciu. Pizgało niemiłosiernie, ale było warto. Tylko poopalać się już nie dało.

Fokarium

Foczki były przeurocze. Do tego zaskoczyły mnie swoją zwinnością. Akurat trafiliśmy na porę karmienia, więc je w ogóle zobaczyliśmy. Przed karmieniem nie były zbyt chętne do pokazywania się tym nielicznym turystom, którzy weszli razem z nami. Wstęp do fokarium - 5 zł. Za dodatkową złotówkę można też zajrzeć do muzeum. Wchodzimy sobie sami, wrzucając monetę do automatu, więc trzeba te 5 zł mieć - albo przynajmniej jakiś banknot, który rozmienimy w zamontowanej w pobliżu wejścia maszynie.


Port

Port to port. Trochę łódek, falochrony i silny wiatr, ale jak dla mnie, ma to klimat. Szkoda trochę, że nie było okazji, by się czymś przepłynąć - ale przypuszczam, że w sezonie szans nie brakuje.

Cypel helski i Koniec Polski

No co tu dużo gadać... Byłam na Końcu Polski, tak samo, jak bywam często na końcu internetu i co? I wróciłam! Tam pizgało jeszcze gorzej, jakaś rodzinka robiła sobie instasesję, a potem zaczęło padać. Ale widzę potencjał w tamtejszej plaży i chętnie odwiedziłabym ją latem. Jedna rzecz - strasznie tam daleko, a droga w lesie wybrukowana kamieniami, więc radzę założyć wygodne buty. Ja się lansowałam w botkach i mało nogi nie skręciłam - tylko jakieś 50 razy. Przy okazji można też zobaczyć stare bunkry i stanowiska ogniowe.

Koniec Polski, cypel helski

Latarnię morską

No niestety - zobaczyłam ją tylko z zewnątrz, bo już po sezonie. Ale może i dobrze, bo od jedynej latarni morskiej, do jakiej weszłam (czyli tej w Ustce) była dobre 2 razy wyższa. Nie jestem przekonana, czy spodobałyby mi się te nieskończone kręte schodki w środku ;-)

Wraki statków przy dzikiej plaży

Wiele osób wspomina o tym, że przy plaży na terenach wojskowych można zobaczyć wraki statków ORP Wicher II i ORP Grom II. I też je zobaczyłam. Dzika plaża, wypływające z morza ameby, w pobliżu powojskowe budynki... Jaki tam był klimat! Zdecydowanie polecam.

wraki statków na Helu

Molo w Juracie

Technicznie rzecz biorąc, molo jest w Juracie, a nie na Helu, ale jest też przy Półwyspie i po drodze. Stąd pomysł, by je zobaczyć. Jurata kiedyś była stolicą polskiej inteligencji. Wielcy artyści i malarze mieli tam swoje wille i spędzali letnie dni, inspirując się cudownym, morskim otoczeniem. Chciałabym więc lepiej poznać to miejsce - copywriter to po trosze też artysta i czasami potrzebuje inspiracyjnego kopa. Tym razem wpadliśmy tylko na momencik, w drodze do Częstochowy, tak, żeby nie złapać opóźnienia w trasie. Ale było warto. I chętnie do bogini Juraty jeszcze wrócę ;-)

molo w Juracie

Zobacz także:

Jedziesz nad morze? Tych błędów nie popełniaj


I teraz muszę sprostować, że jednak jest nadmorskie miasto, które potrafiło zachwycić mnie bardziej niż Ustka - to Hel.

A Ty byłeś już na Helu? A może się wybierasz?

Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket

29 października

Sounds like Hel, a reklama nie kłamie. 15-28 października

Sounds like Hel, a reklama nie kłamie. 15-28 października
Nadeszły jesienne chłody. Już skrobałam rano szyby po raz drugi w sezonie - i coś mi mówi, że czas się do tego przyzwyczaić... albo jeździć rowerem. Skrobaczka już zajęła swoje stałe miejsce w schowku przy drzwiach i pewnie jeszcze nie raz okaże się potrzebna. Cóż, jesień nam przyszła i się rozgościła, ale póki co - przynajmniej w ciągu dnia ciepło.

zdjęcie z Helu, wraki na Helu

Przegląd tygodnia


Ale żeby nie było zbyt różowo - piszę ten przegląd opatulona w bluzę i koc-flądrę syrenę ;-) Polska złota jesień mnie zachwyciła, ale za zimnem to nigdy nie przepadałam...





No i jeszcze ta zmiana czasu... Miałam nadzieję, że dadzą sobie z nią już spokój, ale chyba się jeszcze na to nie zanosi. Niby tylko godzina do tyłu, a jednak potem jeszcze przez tydzień sobie przypominam kolejne miejsca, w których tę godzinę muszę przestawić. Jesienna jest o tyle fajna, że po niej chociaż sama nie chodzę potem przez tydzień do tyłu ;-)

To był wspaniały weekend po mało wspaniałym tygodniu.

Tygodniu, który najtrafniej mogę opisać tak:



Musiałam się oderwać od rzeczywistości (choć zazwyczaj tego nie polecam) i zmienić na moment otoczenie. Pogoda sprzyjała wyprawom i tak oto w piątek wyruszyłam na drugi koniec Polski - na Hel.

O północy byłam już na miejscu. Niestety, nie poszłam wtedy spać i sobotę przetrwałam ledwo żywa i niewyspana, bo po jakichś 5 godzinach snu obudziły mnie... odgłosy piły mechanicznej na podwórku obok. Koszmar. Pozbierałam się jednak jakoś i spędziłam fantastyczny dzień, łażąc po Helu. Byłam na Końcu Polski (cypel helski), przy latarni morskiej i w paru bardzo przyjemnych lokalach.

W niedzielę natomiast prowadziłam przez całą tę drogę, przez pół Polski. Można powiedzieć, że przeszłam swój chrzest bojowy, jeśli chodzi o podróżowanie autem na tak długie trasy. I dałam radę. Ba, podobno poradziłam sobie o wiele lepiej, niż radzę sobie na mieście - w sensie, byłam o wiele mniej nerwowa niż zwykle za kółkiem ;-)

W drodze jeszcze odwiedziłam kilka fajnych miejsc, o których napiszę. Polecę Ci też całkiem przyjemny lokal z noclegami i parę miejsc, do których warto się wybrać na dobrego grzańca (nad morzem zdecydowanie #piździernik, choć słońce świeciło) i rybkę.

Najnowsze wpisy

Na blogu w tym tygodniu:

Jesień, którą pokochałam


Mój nowy Bullet Journal. Kompletna zmiana rozkładówek


Social media blogera


3 książki dla copywritera, dzięki którym prześcigniesz konkurencję


Nienawidziłam audiobooków. Te 2 książki to zmieniły


Przegląd internetów

Lepiej jest mieć mniej komentarzy ale za to bardziej merytorycznych. Takich, które urozmaicą dyskusję i wzbogacą Twojego bloga. Takie komentarze piszą mądrzy i wartościowi ludzie, i takich właśnie czytelników Ci życzę.

Jak zwiększyć liczbę wartościowych komentarzy na blogu? We wpisie znajdziesz aż 15 wskazówek. Z 8. i 9. się w pełni zgadzam, a 11. była całkiem odkrywcza ;-) Sama na jakość komentarzy na blogu nie narzekam. Może nie mam ich jakoś szczególnie dużo, ale wciąż są jakościowe, a gówien w stylu "Super wpis" pojawia się na nim mało. Było ich więcej, gdy korzystałam z grup promocji, ale nie mam ostatnio na to czasu i uważam, że osiągane efekty nie były warte wkładanego w to wysiłku.


Zajonc twierdzi także, że nie musimy być świadomi faktu, że kiedyś spotkaliśmy się już z danym obiektem. Mało tego, nie musimy nawet lubić danego przedmiotu. Jeśli zastanawiało Cię kiedyś, dlaczego reklamy proszków są tak sztampowe, masz tu częściową odpowiedź: liczy się ilość a nie jakość.

A co jeszcze twierdzi Zajonc i paru innych? O tym przeczytasz we wpisie Reklama nie kłamie.


Facebook może służyć jako miejsce dystrybucji treści publikowanych na stronie internetowej, blogu firmowym. Nie warto jednak przenosić całego artykułu do social media – zaproś użytkowników na swoją stronę, podlinkowując ją w poście.

Z tym bym nieco dyskutowała, bo Facebook najbardziej ze wszystkiego nie lubi, gdy wyciągasz z niego ludzi. W efekcie znacznie słabiej promuje posty z linkami do innych kanałów, stron, blogów, YouTube. Co innego, gdy tekst wrzucasz w całości na FB jako post, albo kiedy publikujesz wideo bezpośrednio na Facebooku. Wyjątkiem są tutaj posty pochodzące z Instagrama, ale to z wiadomych względów ;-)

O ile jeszcze uważam, że warto by było poprawić błąd w tytule, to w treści jest parę ciekawostek, które warto poznać - o ile już tego nie wiesz: błędy, których należy unikać, prowadząc fanpage.


Ziemię pomierzył i głębokie morze,
wie jako wstają i zachodzą zorze;
Wiatrom rozumie, praktykuje komu,
A sam nie widzi, że ma ku*wę w domu.

Oto jedna z fraszek Kochanowskiego, której na pewno nie nauczyli Cię w szkole. Po więcej niepokornych (a nawet i drastycznie wulgarnych, nie bójmy się tego powiedzieć wprost) dzieł polskich poetów zapraszam tutaj: zbiór niecenzuralnych utworów. Oczywiście, pojawia się Tuwimowe "Całujcie mnie wszyscy w dupę". I jest to zdecydowanie jeden z łagodniejszych wierszy. Serio ;-)

Jak Ci minął ten tydzień? Z tego, co widzę po Facebooku (i co widziałam w trasie), dużo osób wpadło na ten sam pomysł co my i podróżowało, a Ty? Weekend w domu czy też w drodze?

Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket

27 października

Nienawidziłam audiobooków. Te 2 książki to zmieniły

Nienawidziłam audiobooków. Te 2 książki to zmieniły
Nie znoszę słuchać, jak ktoś czyta. No serio. Sama czytam znacznie szybciej niż inni ludzie i strasznie się męczę, wiedząc, że byłabym właśnie o 5 stron dalej niż lektor.

słuchanie audiobooków, białe słuchawki

Tym bardziej jestem zdziwiona, że się przekonałam do audiobooków. Okazało się, że nawet dla mnie mają masę zalet.

Są świetne, żeby się zrelaksować i dać odpocząć oczom po 8 godzinach wgapiania w komputer. Albo kiedy robię obiad i nie bardzo mam trzecią rękę do trzymania książki. Trzecie oko zresztą też by mi się wtedy przydało... No i na rowerze  - w końcu spędzam na nim godzinę dziennie. Miło jest sobie posłuchać, jak ktoś opowiada coś, co ma początek, rozwinięcie i zakończenie. Codziennie odpalam plik, bo chcę wiedzieć, co było dalej.




Dlatego przekonałam się do książek "mówionych" i dziś Ci przedstawię 2 historie, których słuchało mi się wyjątkowo przyjemnie.

A ja żem jej powiedziała

Kaśka Nosowska

A ja żem jej powiedziała... weź wreszcie załóż te słuchawki do uszu i posłuchaj, co ta Nosowska gada. Ona wcale nie jest taka poważna i depresyjna, na jaką wygląda. Na co dzień nie opowiada smutnych historii o tym, że wczoraj zdołała powrócić do łona matki, czystość została pogrzebana, a ona lubi chleb, więc sobie zje... A, zaraz, o chlebie to akurat tam było.

Kaśka okazała się wyjątkowo zabawną i zdystansowaną kobietą z błyskotliwymi przemyśleniami. Ja wiem, że Internet od dawna żyje jej instagramowymi filmikami z serii "A ja żem jej powiedziała...", ale mnie troszkę drażniły filtry w stylu "Nażarłam się helu", więc odpuściłam. Zresztą, nie mam czasu, by być na bieżąco. Wiedziałam, że fajne, ale dopiero forma  audiobooka, czytanego z seksowną chrypą przez samą autorkę, przypadła mi wyjątkowo do gustu. Nawet mnie kusi, żeby przesłuchać go jeszcze raz. Cudo!

Trup na plaży

Aneta Jadowska

Uwielbiam książki Anety Jadowskiej i Ustkę. Autorka najwyraźniej czytała mi w myślach, ponieważ akcję swojego najnowszego kryminału osadziła gdzie? No właśnie w pięknej Ustce. Dzięki temu byłam tam, słuchając o kolejnych perypetiach Magdy Garstki. Czułam zapach ryb na wybrzeżu i widziałam pustą październikową plażę. I obiecałam sobie, że zobaczę ją także na żywo.

A potem faktycznie zobaczyłam na żywo pustą październikową plażę... na Helu ;-)

Mamy tutaj historię młodej dziewczyny, która wraca do swojej rodzinnej Ustki i od razu na dzień dobry, po pierwszym nibybieganiu na plaży, znajduje trupa. No i oczywiście, że Magda nie zostawi tej sprawy nieudolnej słupskiej policji. Sama uparcie drąży temat i odkrywa coraz to ciekawsze powiązania sprawy... ze swoją rodziną. 

Żałuję tylko, że historia kończy się... takim spuszczeniem powietrza. Ale i tak warto.

To co, audiobooki czy tradycyjne książki? Lubisz, kiedy ktoś Ci czyta na głos, czy wolisz robić to samodzielnie?

Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket

21 października

Social media blogera - przemyślenia

Social media blogera - przemyślenia
Kiedy zobaczyłam w proponowanych stronach na Facebooku swój fanpage, pomyślałam sobie, że kiedyś to kompletnie inaczej wyglądało. Miał on służyć do przyciągania ludzi na bloga, tymczasem... strona sobie, a blog sobie. Jak to się stało?

social media blogera

Tak właśnie doszłam do wniosku, że social media się zmieniły. Kiedyś bycie blogerem oznaczało przykładanie się na maksa do bloga, regularne publikowanie, odpowiadanie na komentarze, a social media były dodatkiem, takimi... tablicami ogłoszeniowymi, za pomocą których próbujesz dotrzeć do kolejnych czytelników, dając im znać, że coś napisałeś. Dlatego wrzucałeś wszędzie linki.


Ale to podejście już nie działa.

Jakiś czas temu czytałam na blogu Pan Cytat Media, że teraz to jest tak, że jeśli chcesz osiągać sukcesy, to musisz rozkminić, że każdy portal to inne miejsce i inna okazja. Twitter jest inny niż Facebook, a Instagram to nie to samo co Pinterest. Jeśli chcesz osiągnąć sukces i budować swoją społeczność, musisz poznać zasady obowiązujące w danym serwisie i się do nich dostosować.

Też tak uważam.

I ja to rozwinę: tym sposobem jesteś trochę inną osobą na Facebooku, a trochę inną - na Instagramie czy Twitterze. I zawsze będzie tak, że któreś medium jest Ci bliższe, a z którymś "dogadujesz się" znacznie słabiej. Wszystko dlatego, że niektóre media są bardziej podobne do Ciebie, a niektóre - mniej.

Żyjesz jednak też w dobie automatyzacji. Autorespondery na Facebooku i Instagramie. Automaty, które wrzucają linki z bloga na Twittera. Automatyczna publikacja. I to wszystko jest fajne, oszczędza czas - ale jest też takie... bezosobowe. 

Na przykład, te automatyczne wiadomości na Instagramie do nowych followersów. Zaczynam obserwować jakieś konto, bo spodobały mi się na nim zdjęcia  i nagle ni stąd, ni  zowąd, dostaję wiadomość, że mogę zacząć zarabiać w internecie, zostać ambasadorką marki zegarków czy też dołączyć do iluminatów. Wiem, że to automat, wiem też, że nie po to zaczęłam obserwować to konto. I najczęściej przestaję, bo nie widzę już w nim nic atrakcyjnego. Czy taktyka w takim razie działa?

Albo klasyka Instagrama ostatnio. Wrzucam zdjęcie z opisem, być może opisuję coś niewesołego... i zaraz pod nim pojawiają się komentarze o treści "Super!". No nie, nie super. Bo właśnie napisałam, że coś nie jest super. Ja na to mówię "influęserki". "Influęsereczki".

Ostatnio także "bociarki/bociarze".

Wiem, że to boty. I uważam, że osoby, które korzystają z takich automatów, powinny brać odpowiedzialność za to, co wypisują pod przypadkowymi zdjęciami i jak bardzo nietrafne to może się okazać. Na przykład, kiedy proponują mężczyźnie makijaż... A to i tak najlżejsza wtopa, bo bywały "super" po tragicznych wiadomościach. Czy taktyka działa? Bo ja zawsze mam wtedy wrażenie, że komentuje jakiś debil. I panienka próbuje się wypromować moim kosztem. Od niedawna usuwam takie komentarze. Nie pozwolę. Tym bardziej że zwrócenie uwagi kończy się fochem.

Kolejny kwiatek: "Piękne konto, zapraszam do mnie!". Żebrofollow. Czasem to też boty, czasem "prawdziwi" użytkownicy lecą hurtowo i próbują ściągać sobie fanów na swoje profile. Powodzenia... Też usuwam. Czy taktyka działa?

Czy nie lepiej byłoby komentować mniej, ale samodzielnie i tam, gdzie ma się ochotę?  Albo budować społeczność w medium, które po prostu bardziej nam odpowiada? Ja tak zrobiłam, teraz jestem głównie na Twitterze, bo tam najlepiej mi się działa. Na Instagramie działam głównie w Stories, bo lubię sobie czasem pogadać do ludzi. Pozostałe media mam, korzystam z nich - ale w bardziej ograniczonym zakresie. Ich tak bardzo nie czuję. I myślę, że to dobra taktyka.

A Ty co myślisz?

Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket

19 października

Mój nowy Bullet Journal. Kompletna zmiana rozkładówek

Mój nowy Bullet Journal. Kompletna zmiana rozkładówek
Mój Bullet Journal lubi się zmieniać. I w tym tkwi jego siła. Zwykły planer przez cały rok byłby taki sam i w jakimś stopniu by mnie ograniczał. W BuJo zmieniam co jakiś czas układy, wypróbowuję nowe i... pozbywam się rutyny ;-) Jak mój notes wygląda tym razem? Z czego korzystam, a co odpuściłam? Sprawdź.



Dzisiejszy wpis jest pełen zdjęć, które udało mi się przygotować podczas pięknej, złotej godziny. Pokazuję w nich, jak wyglądają rozkładówki czyste i zapisane oraz jakich kolekcji tym razem używam.

Więcej wpisów na temat mojego Bullet Journal znajdziesz na blogu w kategorii: Bullet Journal

nowy notes w kropki do Bullet Journal

Bullet Journal na październik

Future log

Na dobry początek - planowanie przyszłości. W końcu w Bullet Journal muszę mieć możliwość zaplanowania czegoś z wyprzedzeniem - i to takim porządnym. Na razie uwzględniłam tylko miesiące do grudnia, ale wkrótce dopiszę kolejne. Nie bierz tego do siebie, że ukrywam treść swoich zapisków - traktuję je bardzo osobiście i nie lubię się nimi dzielić, choć tutaj akurat nie było nic szczególnie intymnego. Ale taka już jestem, a we wpisie chodzi o pokazanie, JAK planuję, a nie CO i GDZIE ;-)

Future log w Bullet Journal

Karta tytułowa

W październiku zrobiłam jeszcze kartę tytułową, ale w listopadzie dałam sobie już spokój. Zastępuje ją teraz kalendarz miesięczny.

karta tytułowa miesiąca w Bullet Journal

Monthly log i habit tracker

W październiku mój kalendarz miesięczny zmieścił na stronie także tabelkę do śledzenia nawyków, w której zaznaczam sobie treningi. Wiecie, pozbywam się rutyny, zaczęłam znowu trenować... trzeba to gdzieś zapisywać. Nie wygląda to jednak najlepiej, powiedzmy sobie szczerze ;-)

monthly log w Bullet Journal

Weekly log

Oto i nowa tygodniówka. Zaczerpnięta od Magdy. Nie gustuję może we wklejkach z szarego papieru, ale sam układ jest całkiem praktyczny i szybko się go robi. W ramach ozdoby kontrastowe kolory, a po zapisaniu układ wygląda tak:

weekly log w Bullet Journal

A oto i niezapisana, piękna, czyściutka tygodniówka.

weekly log w Bullet Journal

Fitness i health tracker

A tu ciekawostka - zaczerpnęłam sobie również układ, w którym zapisuję, co zrobiłam dla zdrowia lub w ramach #miesiacbezrutyny. Jak widać, zapału starczyło mi tylko na tydzień ;-) Nie potrafię spędzać nad swoim Bullet Journal całych dni, bo i nie o to tutaj chodzi. Nie o samo planowanie dla planowania, tylko o REALIZOWANIE planów.

fitness i health tracker w Bullet Journal

Doodle

Wtrącanie anglicyzmów w język polski moim zdaniem jest wyjątkowo pretensjonalne, ale nie wpadłam na lepszy pomysł, jak nazwać stronę, na której rysuję. I w sumie dobrze, że nie poświęciłam temu więcej czasu, bo, jak widać, i tutaj zapału starczyło mi zaledwie na tydzień.

doodle w Bullet Journal

Money tracker

O, a to ciekawe! Ale oczywiście, że zamazane. Zarobki - głównie te poboczne, ze zleceń, programów partnerskich, sprzedaży koszulek... Musiałam gdzieś sobie spisać, ile zarabiam, żeby to usystematyzować, regularnie sprawdzać i pomyśleć, w jaki sposób podkręcać te zarobki. Dążę bowiem do posiadania dochodu pasywnego - właściwie, już go posiadam, tylko na razie jest to bardziej "dorabianie" niż zarabianie. Podpowiem, że na liście znajduje się między innymi Cupsell, świetny program partnerski oraz Google Adsense, w którym zarabiam takie kokosy, że w dupie się przewraca. Tak, to ironia ;-)

money tracker w Bullet Journal

Konkursy

Miałam tę kartę w poprzednim BuJo i chyba muszę przepisać jej treść, bo jakoś tak pusto tutaj ;-) Nie mam ostatnio czasu i weny na branie udziału w konkursach, i nawet jak coś wygram, to nie zapisuję - a szkoda, bo to takie... budujące. Bez zapisywania szybko wylatuje mi z pamięci i już nie buduje.

wygrane konkursy w Bullet Journal

Statystyki bloga

Chyba nie ma blogera, który nie posiada takiej karty w Bullet Journal. A jeśli jest, to zaprawdę powiadam Ci, nie wie, co robi. Ja spisuję - statystyki pozwalają wyciągać wnioski. A kiedy rosną, robi mi się ciepło na serduszku 💗

statystyki bloga w Bullet Journal

Statystyki social mediów

Były statystyki bloga, są i staty social mediów. Tam też trzeba sprawdzać, co działa, a co niekoniecznie.

statystyki social mediów w Bullet Journal

Bullet Journal na listopad

Monthly log

A oto i nowiutki, świeżutki kalendarz na listopad. Jeszcze nieśmigany! Piękności, prawda?

monthly log w Bullet Journal

Habit i fitness tracker

Tutaj wylądowało moje śledzenie nawyków. Wciśnięte w kalendarz źle wyglądało. Teraz jest spoko i w razie potrzeby mam jeszcze miejsce, by coś fajnego dopisać. A nuż zapragnę biegać codziennie i co wtedy? Dopiszę!

habit tracker w Bullet Journal

Weekly log

A tu początek pierwszego tygodnia listopada i tygodniowa rozkładówka. Niepełna, bo ja lubię jasny podział na miesiące. Nie mieszam nigdy w jednym tygodniu dni z dwóch miesięcy. Taki rozkład dla mnie jest bardziej czytelny.

weekly log w Bullet Journal

A tu już pełny tydzień.

weekly log w Bullet Journal

Kolekcje: wdzięczność oraz książki i filmy

I najfajniejsza część: dziennik wdzięczności, który w widoku tygodniowym się nie sprawdził. Oprócz tego książki i filmy - te, które przeczytałam/obejrzałam w danym miesiącu. Od jakiegoś czasu nie miałam takiej karty w BuJo, przez co nie pamiętałam, co czytałam/oglądałam i... nie pisałam o tym już tak często. Teraz mam wszystko jak na dłoni i wpisy z serii Książkowe inspiracje oraz Filmowe inspiracje będą się pojawiać znowu na bieżąco. Tak, jak trzeba. Cieszysz się? ;-)

kolekcje w Bullet Journal: dziennik wdzięczności oraz filmy i książki

Z czego zrezygnowałam w moim Bullet Journal?

Jak widzisz, nie używam już numeracji stron ani indeksu. Nie były mi potrzebne. Kolekcje czy karty tygodniowe i tak znajduję na wyczucie albo dzięki zaznaczeniu wstążką. Szkoda było mi tracić czas na numerowanie stron i uzupełnianie indeksu. Pierwotnie chciałam też zrezygnować z karty wdzięczności i uzupełniać ją co kilka dni w rozkładówce tygodniowej, ale nie było to najwygodniejsze i najbardziej estetyczne. Odpuściłam też już tworzenie karty tytułowej, bo to była taka sztuka dla sztuki tylko.

Mój nowy notes w kropki i nowe akcesoria

Jak widać, zmieniłam notes. Wciąż jest to Antra Romantyzm w kropki, tyle że w innym kolorze - który musiałam specjalnie zamawiać z wyprzedzeniem do Empiku, bo stacjonarnie niestety nie było tej wersji. Oprócz tego dokupiłam wreszcie także wodoodporny cienkopis Sakura Pigma Micron. Poza tym używam wszystkich tych akcesoriów, które opisałam w poprzednich wpisach, a zwłaszcza zakreślaczy Stabilo, linijki i szablonu z Aliexpress.



Jak wyglądały moje poprzednie notesy?

Mój pierwszy Bullet Journal:

Jak planuję miesiąc w Bullet Journal?


Rozkładówki miesięczne i tygodniowe w kolejnym notesie:

Mój nowy Bullet Journal. Planery miesięczne i tygodniowe


Kolekcje w moim Bullet Journal:

Mój nowy Bullet Journal - co się zmieniło? Kolekcje



Jak Ci się podoba nowa odsłona mojego Bullet Journal? A może pokażesz mi też swój? Inspiracji nigdy za wiele, wierz mi ;-)

instagram copywritera


Obserwuj mój blog lifestylowy na:
Photobucket    Photobucket    Photobucket
Copyright © Blog lifestylowy - Pomysłowa , Blogger